Korespondencja z Eugene

Młociarze otworzyli rywalizację na legendarnym dla amerykańskiej lekkiej atletyki obiekcie Hayward Field. Nowicki pojawił się w rzutni kilka chwil po śniadaniu, ale to był krótki dzień w biurze. Wziął młot, rzucił, spakował plecak i wrócił do hotelu. Odległość 79.22 m dała mu pewny awans do finału.

- Potraktowałem moją próbę treningowo, nie zrobiłem nawet czwartego obrotu. Całe siły szykuję na sobotę. Dobrze się czuję, jestem zdrowy, forma dopisuje - mówi Nowicki i to słowa znaczące, bo należy do ludzi rzadko z siebie zadowolonych.

Fajdka los potraktował tylko trochę łaskawiej, bo wstawać rano nie znosi, a kwalifikacje rozpoczął godzinę po Nowickim. Awans zapewnił sobie w drugiej próbie (80.09 m). - Pierwszy rzut był jeszcze zbyt delikatny, ale drugi oddałem w granicach przyzwoitości - podkreśla Fajdek.

Polak potwierdził, że na dobre przegnał demony pierwszej zmiany, które pojawiły się u niego podczas igrzysk w Rio (2016), gdy - jak kandydat do złota - nie przebrnął rozgrywanych przed południem kwalifikacji. Zapewne pomogło w Eugene także to, że stara się funkcjonować według czasu polskiego.

Nasi młociarze są faworytami. Rzut młotem to polska polisa na medale, Fajdek i Nowicki najnowszą historię tej konkurencji zamienili właściwie w pojedynek. Pierwszy jest czterokrotnym mistrzem świata. Drugi to aktualny mistrz Europy i mistrz olimpijski. Medale zdobywają od 2013 roku.

Rywale co roku zapowiadają zamach na polskie mocarstwo i skracają dystans. Norweg Eivind Henriksen już w Tokio zdobył srebro, a w tym roku młot poza granicę 80. metra posyłali także Francuz Quentin Bigot i Amerykanin Daniel Haugh, który jest największą nadzieją gospodarzy.

- Będzie w finale dalekie rzucanie, bo koło jest fantastyczne, nawet ciut lepsze niż w Tokio - zapowiada Nowicki. - Worek z wynikami podczas igrzysk się rozwiązał. Myślę, że będzie co najmniej pięć „osiemdziesiątek” - dodaje Fajdek. Konkurs w sobotę o 21:00 czasu polskiego.