Relacja z Salzburga
Wszystkie recenzje z „Fausta" zaczynają się od Piotra Beczały, analizują jego kreację od pierwszego wyśpiewanego słowa „rien", wyświetlonego też na scenie w formie jaskrawego, kabaretowego neonu. Bo już tym „nic" Polak przykuwa uwagę, od razu oddając sytuację Fausta, który nie osiągnął niczego, a chciałby mieć wiele.
Im dalej, tym ciekawiej. Jego głos jest pełen blasku, w słynnej arii o domku Małgorzaty wysokie „c", które wielu tenorów wykrzykuje lub markuje półfalsetem, śpiewa naturalnie, ten dźwięk żyje. I jednocześnie w całym ujęciu postaci nie ma nic z popisu, Piotr Beczała dopracował Fausta w każdym szczególe. Pozwala mu to zachować wiarygodność, niezależnie od tego, co wokół niego dzieje się na scenie.
Kłopoty reżysera
Jest to ważne, gdyż salzburski „Faust" Charlesa Gounoda od strony teatralnej rozczarowuje. Reżyserowi Reinhardowi von der Thannenowi krytycy zarzucają wtórność. I słusznie, bo wiele pomysłów przeniósł on z dawniejszych spektakli słynnego burzyciela starego, teatralnego ładu Hansa Neuenfelsa, z którym od lat współpracuje jako scenograf.
W tym swoim podstawowym fachu von der Thannen wykazuje się umiejętnością tworzenia atrakcyjnych wizualnie obrazów. Tak więc jest i tym razem, dlatego „Faust" przez pierwsze pół godziny zaciekawia, ale potem rodzi się pytanie, co właściwie oglądamy.