Po wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 roku pisarz nadał swojej owcy imię „Smoleńsk". To miał być komentarz do reakcji, które wśród Polaków wywołała katastrofa prezydenckiego tupolewa.
Śmiech Stasiuka podpowiedziała mi rzecz jasna moja wyobraźnia. Bo przecież kpina i szyderstwo towarzyszyły obrazowi Krauzego, zanim jeszcze powstał. Czy można zrobić dobry film o katastrofie smoleńskiej? – takie, z założenia retoryczne, pytanie stawiane na warszawskich salonach miało z góry podważać sens tej produkcji. Przyjęto, że powstanie nieznośny martyrologiczny, propagandowy gniot.
Oczywiście, Krauze nie stworzył arcydzieła. Otrzymaliśmy obraz rysowany bardzo grubą kreską. Dialogi drażnią publicystyką – momentami można odnieść wrażenie, że aktorzy deklamują artykuły prasowe, a nie odgrywają żywych ludzi. W ogóle trudno dostrzec jakieś mistrzowskie kreacje.
Ale przecież nie inaczej było z innym filmem o ambicjach politycznych – „Pokłosiem" Władysława Pasikowskiego. Obrazowi temu można byłoby postawić podobne zarzuty. Tymczasem warszawskie salony piały nad nim z zachwytu, a Henryk Wujec wyznał nawet, że oglądając go, ze wzruszenia płakał. Ale „Pokłosie" to film „słuszny". Miało ono obnażać polski antysemityzm, więc można było wobec tej produkcji zastosować taryfę ulgową.
Ze „Smoleńskiem" jest inaczej. To film obrazoburczy, kole w oczy prawdą, której warszawskie salony wolałyby nie pamiętać. I nie chodzi tu bynajmniej o postawioną przez reżysera tezę, że 96 pasażerów tupolewa zginęło w zamachu. Ta akurat sprawa będzie w Polsce jeszcze długo przedmiotem kontrowersji i dyskusji.