Po rewelacyjnym otwarciu turnieju i zwycięstwu nad Czechami polscy kibice mieli nadzieję na podtrzymanie passy. Finowie mają solidną drużynę, kilka gwiazd takich jak Lauri Markkanen (Cavaliers) i Sasu Salin (Iberostar Teneryfa) czy Petteri Koponen (kiedyś Barcelona), ale na pewno nie są potęgą, przed którą należy drżeć. W pierwszym meczu przegrali po dogrywce z Izraelem i można było mieć nadzieję, że są lekko zmęczeni zaciętą walką.

Nic z tych rzeczy. To Polacy wyglądali na ospałych i zmęczonych stoczoną wczoraj walką. Od pierwszych minut mieli problemy ze skonstruowaniem akcji, niecelnie podawali, nie łapali piłki i pudłowali spod samego kosza. Często po ich rzutach piłka ledwie dolatywała do obręczy. Trudno było znaleźć kogoś, kto by się na tym tle wyróżniał. Mateusz Ponitka zdobył ledwie 8 punktów, a AJ Slaughter dołożył tylko cztery. Rezerwowi nie zaprezentowali się lepiej. Żaden z Polaków nie rzucił w tym spotkaniu nawet 10 punktów.

Finowie nie grali rewelacyjnie, budowali proste akcje, ale to wystarczyło do odniesienia zdecydowanego zwycięstwa. Trafili z dystansu aż 17 razy i przede wszystkim nie tracili łatwo piłki. W całym meczu popełnili tylko 11 błędów, wobec 18 strat Polaków.

W ostatniej kwarcie na boisku grali głównie rezerwowi. Trener Igor Milicić oszczędzał siły liderów na poniedziałkowe spotkanie z Izraelem, które może się okazać kluczowe w walce o wyjście z grupy. Polacy mają na to ciągle duże szanse, ale muszą odnaleźć ten ogień, który pozwolił im wygrać z Czechami.