Mistrzostwa bronią w tym roku Milwaukee Bucks pod wodzą Giannisa Antetokounmpo. Tytułu wywalczonego dość nieoczekiwanie, choć najzupełniej zasłużonego. Zdaniem ekspertów największe szanse na statuetkę im. Larry'ego O'Briena mają jednak Phoenix Suns, których w ubiegłorocznych finałach Bucks pokonali. Kto zostanie mistrzem? Od dawna nie było tylu pretendentów. Chciałoby się powiedzieć, że to może być najbardziej nieprzewidywalny finał od lat, gdyby nie to, że ostatnie trzy też były wielkim zaskoczeniem.
Jedno jest pewne - po czasach dominacji Golden State Warriors, przerywanej jedynie przez LeBrona Jamesa, gdy drużyny pod jego wodzą sięgały po tytuł, nie widać na razie żadnej drużyny z dynastycznymi szansami. Ale to, że na horyzoncie trudno dostrzec następców wielkich zespołów z ostatnich dekad, nie oznacza, że kolejny sezon tej koszykarskiej sagi nie jest ciekawy. Jak w dobrym serialu jest miejsce i na dramaty, fochy gwiazd, bezduszność managerów drużyn, a wszystko jest podlane nie zawsze lekkostrawnym sosem z dolarów. Miliardów dolarów dodajmy.
Fiasko gwiazdorskiego projektu
Zacznijmy od tragedii. Zbudowana wokół trzech wielkich gwiazd, wydająca gigantyczne pieniądze na pensje, drużyna Los Angeles Lakers, zawiodła na całej linii. Choć jeszcze przed sezonem, nie bez racji, uznawana była za jednego z faworytów w wyścigu po mistrzowskie pierścienie, zakończyła sezon blamażem. LeBron James, zwany Królem, nie zdobędzie kolejnego, piątego już tytułu w swym, uwaga, 19. sezonie w NBA. Na nic zdało się przegonienie w punktowej klasyfikacji wszechczasów Kobego Bryanta, Karla Malone'a i Michaela Jordana - Lakers wygrali zaledwie 33 z 82 spotkań i nawet nie poznają smaku playoffów. Ba, to nie tylko wynik gorszy niż 16 najlepszych drużyn, które w nich zagrają, ale dający Lakersom zaledwie 23. miejsce w lidze liczącej 30. zespołów. To prawie tak, jakby Real Madryt lub Barcelona skończyły rozgrywki na 15. miejscu La Liga. Tam, gdzie jest dzisiaj Elche. Niemal w ostatniej chwili Lakers wyprzedziła, będąca zdawałoby się w totalnej rozsypce, w trakcie przebudowy, inna z wielkich marek NBA ostatnich dekad - San Antonio Spurs.
Skąd fiasko projektu Lakers? W Los Angeles najwidoczniej zapomniano, że koszykówka to sport drużynowy. Gwiazdy są w niej istotne, nie tylko dlatego, że są to po prostu doskonali sportowcy, najlepsi z najlepszych, ale też dlatego, że przyciągają kibiców, sponsorów - wielkie pieniądze lubią się grzać w blasku sławy. Ale nie da się mierzyć w mistrzostwo z trzema nieco egocentrycznymi geniuszami, ale bez solidnego wsparcia zadaniowców. Bo choć na boisku gra się w pięciu, to aby wygrywać najlepiej mieć 8-10 zawodników, na których można liczyć, że w każdej chwili staną na wysokości zadania.
Przed sezonem duet LeBron James-Anthony Davis został, zdawałoby się, wzbogacony o Russella Westbrooka, koszykarza o równie nieprzeciętnych umiejętnościach, co miłości do posiadania piłki. Dla niektórych geniusza, dla innych jeźdźca bez głowy, który najchętniej wszystkie akcje chciałby kończyć sam. I to widowiskowo, ale nie zawsze skutecznie. W 75. letniej historii NBA nie było zawodnika o takich statystykach. Westbrook jak dobrze naoliwiona maszyna regularnie zdobywał w meczach ponad 10 punktów, notując 10 asyst i 10 zbiórek (tzw. triple double). Jest pod tym względem absolutnym liderem wszechczasów całej ligi, zostawiając w pokonanym polu choćby Magica Johnsona i legendę lat 60. Oscara Robertsona.