Zawdnik UAE Team Emirates podczas decydującej wspinaczki pod Portet przez 8 km atakował i próbował zgubić rywali. Pogacar już wcześniej pokazywał, że nie zwykł czekać na to, co zrobią inni, że jest odważny, a nawet zuchwały i za najlepszą obronę uważa atak. W ostatnich latach w Tour de France nie zdarzało się to często, dominowali raczej zimnokrwiści liderzy.
Słoweniec zaczął ostatni tydzień wyścigu z 5-minutową przewagą nad Kolumbijczykiem Rigoberto Uranem. To największa różnica między dwoma czołowymi zawodnikami klasyfikacji generalnej od 2000 roku, czyli czasów Amerykanina Lance'a Armstronga.
Środowy etap był jednym z trzech kończących się podjazdem. Pole do popisu ciężką pracą przygotował Słoweńcowi Rafał Majka, choć kilka dni wcześniej miał bolesny upadek. – Poleciałem 5 metrów w dół i byłem pewien, że się połamałem – wyjaśniał nasz kolarz. Na szczęście nie stało się nic poważnego.
Polak trafił do UAE Team Emirates zimą i schował do kieszeni swoje ambicje, żeby pomagać Pogacarowi. Początek był trudny, bo przetrenowanie oraz kłopoty prywatne zniechęciły go do roweru, ale do startu w Wielkiej Pętli przystąpił już w pełni sił.
Tuż za Pogacarem etap ukończyli Duńczyk Jonas Vingegaard oraz Ekwadorczyk Richard Carapaz, z którymi Słoweniec walczył do ostatnich metrów. Ta trójka zajmuje czołowe miejsca w wyścigu.