Dziś już wiemy, że obaj jechali na dopingu i w ogóle kolarstwo – które zawsze było pierwszym podejrzanym – dzieli się praktycznie na dwie epoki: przed EPO i po EPO.
Różnica polega na tym, że przed erytropoetyną (w skrócie EPO) doping pomagał w zwyciężaniu, a erytropoetyna zwycięstwa umożliwiała, bo dzięki niej można było wykonać nadludzką pracę.
Armstrong i ci, którzy musieli pójść jego śladem, by zachować szanse na sukces, znieprawili kolarstwo i odebrali nam bezkrytyczny zachwyt. Tour de France to już nie brzmiało dumnie, to brzmiało podejrzanie, na kilometr zalatywało apteką.
I wtedy przyszła grupa Sky, David Brailsford obiecał pełną transparentność, odpowiedzi na wszystkie pytania i możliwość weryfikacji każdego faktu. Uczynił z tego hasło, w które ludzie uwierzyli. Brytyjczycy niemający wielkich kolarskich tradycji nagle dostali takich gwiazdorów, jak Bradley Wiggins (dziś już sir Bradley), Chris Froome czy ostatnio Geraint Thomas. Tour de France zawitał na Wyspy Brytyjskie, gazety całego świata obiegły fantastyczne zdjęcia peletonu przejeżdżającego przez małe miasteczka południowej Anglii. Gdy przyszły sukcesy, olimpijskie medale, seryjne zwycięstwa w Tour de France, Brailsford mówił, że dzięki niemu kolarstwo wróciło do Wielkiej Brytanii.
Teraz okazuje się, że radość z tej wizyty właśnie się kończy, bo nowy sponsor – nawet jeśli będzie brytyjski – już podobnego efektu nie uzyska.
Niezależnie od tego, co mówią szefowie koncernu Sky, wyjaśniając swoją decyzję, w każdej głowie rodzi się podejrzenie, że mieli dość utożsamiania ich marki z dopingiem i mataczeniem najpierw Wigginsa, a potem Froome'a i Brailsforda.