To było jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w dziejach polskiego wyścigu. Rok po śmierci Belga Bjorga Lambrechta, który w Bełku na Śląsku – także w trakcie Tour de Pologne – zjechał z trasy i uderzył w betonowy przepust, zdarzyła się kolejna tragedia. Jakobsen popchnięty przez Groenewegena wpadł w barierkę, przekoziołkował i uderzył o asfalt, gdy kolarze pędzili po katowickiej jezdni 80 km/h.
– Pamiętam tylko olbrzymi hałas, odgłos zderzających się rowerów i ciszę, która nastąpiła chwilę później – wspomina Groenewegen. Kolega Jakobsena z zespołu Remco Evenepoel domagał się dożywotniej dyskwalifikacji dla sprawcy wypadku. Szef grupy Deceuninck-Quick-Step Patrick Lefevere najpierw chciał dla Groenewegena kary więzienia, a kiedy ochłonął, zapowiedział proces o odszkodowanie.
Nie chciał patrzeć na rower
Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI) zdyskwalifikowała sprintera na dziewięć miesięcy. To najsurowsza kara w dziejach dyscypliny, która nie była orzeczona w związku z dopingiem. Groenewegen podczas tamtego finiszu również ucierpiał: złamał obojczyk, leżąc na asfalcie, widział wystającą z ciała kość. Dziś przyznaje, że poważniejszych urazów doznały jednak jego głowa oraz serce.
– Przez kilka pierwszych tygodni po wypadku nie chciałem nawet patrzeć na rower, który stał w garażu. Musiałem odpocząć, wrócić do miejsc z dzieciństwa. Pomagałem ojcu w jego sklepie rowerowym w Amsterdamie. To mi pomogło, oczyściłem dzięki temu głowę – wspomina Groenewegen na łamach „L'Equipe".
Holender na początku roku opowiadał „Helden Magazine" o listach z pogróżkami, policyjnej ochronie i panicznym strachu, kiedy w domu przypadkowo włączał się alarm. Pewnego dnia znalazł nawet w skrzynce sznur, na którym miał powiesić własne dziecko. Dziś wciąż zmaga się z groźbami i hejtem, ale zapewnia też, że odzyskał motywację oraz radość ze ścigania.