"Nie mam naturalnego daru do pisania" – zdradził George Lucas w wywiadzie dla „Filmmakers Newsletter". – Gdy siadam za biurkiem, przeżywam męki, a tekst wychodzi okropny. Przy pisaniu nie doświadczam twórczego strumienia myśli, takiego jak przy innych formach aktywności". Rzeczywiście, praca nad każdym projektem filmowym zajmowała Lucasowi znacznie więcej czasu niż jego kolegom po fachu, ale „Gwiezdne wojny" rodziły się naprawdę w strasznych bólach przez sześć lat. Reżyser analizował wszystkie filmy wojenne i fantastyczne, wertował komiksy i powieści fantastycznonaukowe. Zamawiał kopie swoich ulubionych westernów, filmów kostiumowych i wojennych, wycinał z nich setki metrów taśmy z ulubionymi fragmentami i ze zlepków różnych scen montował jakieś dziwaczne kolaże ukazujące nadlatujące samoloty, biegnących samurajów, natarcie konnicy konfederackiej, animowaną księżniczkę w złotej wieży czy czarownika z krainy Oz. Jednym słowem, sam nie wiedział, czego chce, choć jego artystyczna dusza podpowiadała mu, że przestrzeń kosmiczna połączona z dynamiczną akcją oraz strojami będącymi mieszanką peleryn muszkieterów Ludwika XIII z kimonami samurajskimi musi stworzyć piorunujący efekt.
Pod koniec 1972 r. ukończył „Amerykańskie graffiti", dość śmiały jak na ówczesną obyczajowość film o kalifornijskiej młodzieży, dla której najważniejsze są samochody i muzyka. Dzisiaj mało kto kojarzy Lucasa z tym filmem, mimo że został zakwalifikowany do stu najlepszych filmów w rankingu American Film Institute.
Sześć lat pracy nad scenariuszem
W tym czasie Lucas był przekonany, że dostanie kontrakt na wyreżyserowanie „Czasu apokalipsy". Wysłał scenariusz do kilku wytwórni i kiedy już prawie dostał kontrakt od Columbia Pictures, w drogę wszedł mu Francis Ford Coppola, który miał udziały w projekcie. Ostatecznie wykiwał Lucasa, wykorzystując kruczki prawne – tak przynajmniej uważał sam Lucas – i dostał umowę na realizację tego dzieła. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Coppola nakręcił fenomenalny film o wojnie w Wietnamie, a Lucas powrócił do odłożonego projektu „Gwiezdnych wojen".
Obrażony na swojego starszego kolegę Lucas powrócił w 1973 r. do swojego niewielkiego biura w Mill Valley i zasiadł do pisania scenariusza filmu, który miał mu przynieść wielką sławę i ogromne pieniądze. Pierwsze pomysły na scenariusz „Gwiezdnych wojen" mogą wzbudzać jedynie rozbawienie. Zresztą pierwotnie film miał być zatytułowany „Adventures of Luke Starkiller", co można by przetłumaczyć jako „Przygody Łukasza Zabójcy Gwiazd". Jeden z wielu zeszytów scenariuszowych Lucas zaczął od notatki: „Imperator Ford Xerzes XII – imię godne prawdziwego bohatera". Na tej samej stronie wpisał imiona bohaterów filmu: Owen, Biggs i Valorum. Żadne z nich nie pojawiło się w filmie, ale jedno istniało od samego początku. Był to Luke, początkowo Starkiller, a później Skywalker, ale nie jako przyszły rycerz Jedi, tylko książę Bebers. Han Solo miał być pierwotnie „przywódcą ludu Hubbles". Trudno się dziwić, że każdy znajomy Lucasa, kiedy słyszał jego pomysły, albo wybuchał śmiechem, albo zmieszany zmieniał temat. Lucas wydawał się nie przejmować takimi reakcjami. Wymyślone imiona i nazwy włączył do krótkiego opowiadania, które nazwał „The Journal of the Whills". Jego bohaterowie posługiwali się dialogami wziętymi z kreskówek Disneya. Można się jedynie domyślać, jaki musiał być to kiczowaty miszmasz.
Scenariusz przewidywał, że pierwsze sceny będą ukazywać otwierające się strony książki, tak jak w niektórych filmach animowanych Disneya. Ten pomysł ewoluował przez kolejne lata, aż w końcu powstała jedyna w swoim rodzaju koncepcja, żeby napisy płynęły niczym statek w kosmiczną otchłań, a widz miał już w pierwszej scenie wrażenie, że przenosi się do trójwymiarowej przestrzeni odległej galaktyki. Słowa „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce" były prostą parafrazą „Dawno, dawno temu za siedmioma lasami i górami...". Miały od razu przekonać widza, że przyszedł obejrzeć kosmiczną baśń, a nie film, który opisuje rzeczywistość historyczną, społeczną czy kulturową.