Fenomen „Gwiezdnych wojen”

George Lucas jest reżyserem, który zmienił oblicze światowego kina. Dowiódł, że nawet najbardziej wyśmiewany przez krytyków gatunek ma ogromną szansę na sukces komercyjny i artystyczny.

Publikacja: 11.04.2019 19:00

Fenomen „Gwiezdnych wojen”

Foto: AFP

"Nie mam naturalnego daru do pisania" – zdradził George Lucas w wywiadzie dla „Filmmakers Newsletter". – Gdy siadam za biurkiem, przeżywam męki, a tekst wychodzi okropny. Przy pisaniu nie doświadczam twórczego strumienia myśli, takiego jak przy innych formach aktywności". Rzeczywiście, praca nad każdym projektem filmowym zajmowała Lucasowi znacznie więcej czasu niż jego kolegom po fachu, ale „Gwiezdne wojny" rodziły się naprawdę w strasznych bólach przez sześć lat. Reżyser analizował wszystkie filmy wojenne i fantastyczne, wertował komiksy i powieści fantastycznonaukowe. Zamawiał kopie swoich ulubionych westernów, filmów kostiumowych i wojennych, wycinał z nich setki metrów taśmy z ulubionymi fragmentami i ze zlepków różnych scen montował jakieś dziwaczne kolaże ukazujące nadlatujące samoloty, biegnących samurajów, natarcie konnicy konfederackiej, animowaną księżniczkę w złotej wieży czy czarownika z krainy Oz. Jednym słowem, sam nie wiedział, czego chce, choć jego artystyczna dusza podpowiadała mu, że przestrzeń kosmiczna połączona z dynamiczną akcją oraz strojami będącymi mieszanką peleryn muszkieterów Ludwika XIII z kimonami samurajskimi musi stworzyć piorunujący efekt.

Pod koniec 1972 r. ukończył „Amerykańskie graffiti", dość śmiały jak na ówczesną obyczajowość film o kalifornijskiej młodzieży, dla której najważniejsze są samochody i muzyka. Dzisiaj mało kto kojarzy Lucasa z tym filmem, mimo że został zakwalifikowany do stu najlepszych filmów w rankingu American Film Institute.

Sześć lat pracy nad scenariuszem

W tym czasie Lucas był przekonany, że dostanie kontrakt na wyreżyserowanie „Czasu apokalipsy". Wysłał scenariusz do kilku wytwórni i kiedy już prawie dostał kontrakt od Columbia Pictures, w drogę wszedł mu Francis Ford Coppola, który miał udziały w projekcie. Ostatecznie wykiwał Lucasa, wykorzystując kruczki prawne – tak przynajmniej uważał sam Lucas – i dostał umowę na realizację tego dzieła. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Coppola nakręcił fenomenalny film o wojnie w Wietnamie, a Lucas powrócił do odłożonego projektu „Gwiezdnych wojen".

Obrażony na swojego starszego kolegę Lucas powrócił w 1973 r. do swojego niewielkiego biura w Mill Valley i zasiadł do pisania scenariusza filmu, który miał mu przynieść wielką sławę i ogromne pieniądze. Pierwsze pomysły na scenariusz „Gwiezdnych wojen" mogą wzbudzać jedynie rozbawienie. Zresztą pierwotnie film miał być zatytułowany „Adventures of Luke Starkiller", co można by przetłumaczyć jako „Przygody Łukasza Zabójcy Gwiazd". Jeden z wielu zeszytów scenariuszowych Lucas zaczął od notatki: „Imperator Ford Xerzes XII – imię godne prawdziwego bohatera". Na tej samej stronie wpisał imiona bohaterów filmu: Owen, Biggs i Valorum. Żadne z nich nie pojawiło się w filmie, ale jedno istniało od samego początku. Był to Luke, początkowo Starkiller, a później Skywalker, ale nie jako przyszły rycerz Jedi, tylko książę Bebers. Han Solo miał być pierwotnie „przywódcą ludu Hubbles". Trudno się dziwić, że każdy znajomy Lucasa, kiedy słyszał jego pomysły, albo wybuchał śmiechem, albo zmieszany zmieniał temat. Lucas wydawał się nie przejmować takimi reakcjami. Wymyślone imiona i nazwy włączył do krótkiego opowiadania, które nazwał „The Journal of the Whills". Jego bohaterowie posługiwali się dialogami wziętymi z kreskówek Disneya. Można się jedynie domyślać, jaki musiał być to kiczowaty miszmasz.

Scenariusz przewidywał, że pierwsze sceny będą ukazywać otwierające się strony książki, tak jak w niektórych filmach animowanych Disneya. Ten pomysł ewoluował przez kolejne lata, aż w końcu powstała jedyna w swoim rodzaju koncepcja, żeby napisy płynęły niczym statek w kosmiczną otchłań, a widz miał już w pierwszej scenie wrażenie, że przenosi się do trójwymiarowej przestrzeni odległej galaktyki. Słowa „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce" były prostą parafrazą „Dawno, dawno temu za siedmioma lasami i górami...". Miały od razu przekonać widza, że przyszedł obejrzeć kosmiczną baśń, a nie film, który opisuje rzeczywistość historyczną, społeczną czy kulturową.

To miała być efektowna bajka, co podkreślał sam Lucas, pisząc we wstępie: „Oto historia Mace'a Windy'ego (Lucas podkreślił w notatniku imię i nazwisko bohatera, do którego wrócił dopiero 22 lata później przy realizacji „Mrocznego widma"), czcigodnego Jedi Bendu z Opuchi, jak nam zdradza C.J. Thorpe, padawan, czyli uczeń osławionego Jedi". Nic nie wskazuje, że w 1973 r. wiedział już, co będzie oznaczało określenie Jedi. Wydawało się, że po prostu brzmiało dla niego magicznie i mistycznie zarazem. Na wielu kartkach zapisał całą masę dziwacznych imion z różnych języków świata, przemieszanych ze zwykłymi imionami angielskimi. Było więc w tym tyle samo pomysłowości, co absolutnego braku wyobraźni. Jego bohaterowie mieli być „wezwani na opuszczoną drugą planetę Yoshiro przez tajemniczego posłańca Kanclerza sojuszu". W tym miejscu cała fabuła się urywała. W tej pierwotnej wersji scenariusz „Gwiezdnych wojen" nie nadawał się nawet na trzeciorzędny komiks, a co dopiero na film.

Nie nakręcimy czegoś takiego

„Jedną z podstawowych wizji, które od samego początku mi towarzyszyły, była walka tocząca się w przestrzeni kosmicznej – dwa statki kosmiczne latają i strzelają do siebie nawzajem. To był mój pierwotny zamysł. Powiedziałem sobie, że chcę zrobić taki film. Chcę to zobaczyć" – wspominał po latach Lucas. Chciał odejść od modelu produkcji fantastyki filmowej, jaki stworzył Gene Roddenberry w serialu „Star Trek". Nie chciał też być takim purystą zastanawiającym się nad naukowymi szczegółami jak Stanley Kubrick, którego „Odyseja kosmiczna 2001" stanowiła wówczas szczytowe osiągnięcie kina science fiction. Lucas czuł potrzebę ogromnej dynamiki na ekranie, która miała uczynić jego dzieło jedynym w swoim rodzaju. Ciągle jednak nie potrafił przelać tej wizji na papier. Rano wchodził do gabinetu, spoglądał na zegar i powtarzał sobie, że będzie pracował do godziny 17. Zazwyczaj jednak pierwsze sześć godzin spędzał na patrzeniu się w ścianę, temperowaniu niezliczonej ilości ołówków i podśpiewywaniu swoich ulubionych piosenek z lat 50. Dopiero pół godziny przed 17 przyspieszał pracę i notował wszystko, co przyszło mu na myśl.

17 kwietnia 1973 r. nastąpił przełom – Lucas rozpoczął pisanie nowego scenariusza, który roboczo zatytułował „Gwiezdne wojny". Tego dnia narodziła się kosmiczna legenda. Mimo że 14-stronicowy projekt wydawał mu się dość mglisty, postanowił przedstawić go wytwórniom filmowym. Ręcznie napisany scenariusz włożył do skórzanej teczki z wytłoczonym napisem „Gwiezdne wojny", który zamówił specjalnie na tę okazję, i przekazał swojemu agentowi Jeffowi Borgowi. Ten przeczytał rękopis i stwierdził bez ogródek, że nie rozumie ani słowa. Nie wiedział, jak ma coś takiego zareklamować prezesom wytwórni. Mimo całkowitego braku przekonania tydzień później Borg zawiózł scenariusz do Davida Chasmana z wytwórni United Artists. Po kilku dniach odpowiedź Chasmana brzmiała: „Nie nakręcimy czegoś takiego". Borg wcale się tym nie zdziwił ani nie był rozczarowany. Uważał, że scenariusz nadaje się jedynie do kosza. Lucas ponuro poprosił Borga, żeby się nie poddawał i zawiózł rękopis do Neda Tanena ze studia Universal. Kiedy Tanen jeszcze się zastanawiał, Borg rozpoczął nieformalne rozmowy z Alanem Laddem z wytwórni 20th Century Fox. Laddowi bardzo podobał się poprzedni film Lucasa „Amerykańskie graffiti". Był przekonany, że młody reżyser powtórzy w swojej kosmicznej bajce rozwiązania z tego filmu. Zaprosił Lucasa na rozmowę.

Strzał w dziesiątkę

20th Century Fox była otwarta na eksperymentowanie z tematyką science fiction. Rok wcześniej zakończono program Apollo, a na horyzoncie pojawiały się nowe projekty, w tym budowa wahadłowców kosmicznych. W epoce fascynacji podbojem kosmosu „Gwiezdne wojny" mogły się okazać wielkim sukcesem lub totalną klapą. Wytwórnią 20th Century Fox zarządzał Dennis Stanfill, były dyrektor Lehman Brothers. To on przepchnął pomysł realizacji „Planety małp" i wprowadził modę na takie filmy katastroficzne, jak „Płonący wieżowiec" czy „Tragedia Posejdona". Filmy te nie zarobiły jednak tyle, żeby uratować finanse podupadającej wytwórni. 20th Century Fox potrzebowała prawdziwego przełomu. Już podczas pierwszego spotkania z jej szefostwem Lucas zauważył, że doskonale się rozumie z Alanem Laddem. Pod koniec czerwca Universal definitywnie odrzucił projekt Lucasa. Pozostała jedynie 20th Century Fox, która z początku wcale nie zamierzała przeznaczyć na ten ryzykowny projekt aż 3 mln dolarów. Lucas był gotów ustąpić w kwestii wysokości budżetu, ale pod warunkiem, że kontrolę nad wydawaniem pieniędzy będzie sprawować jego niewielka firma Lucasfilm. 20th Century Fox zastrzegała sobie, że w każdej chwili może zrezygnować z projektu. Lucas nie miał więc żadnej pewności, że dojdzie nawet do pierwszych zdjęć.

W maju 1974 r. Lucas ukończył pierwszą oficjalną wersję scenariusza „Gwiezdnych wojen" zawierającą aż 191 scen. Na głównego bohatera tym razem wyznaczył Annikina (nie Anakina, jak było później) Starkillera, który pod nadzorem 70-letniego generała Luke'a Skywalkera miał odbywać szkolenie na Jedi Bendu. W filmie miał też wystąpić „wielki zielonoskóry potwór bez nosa i z wielkimi skrzelami", nazywający się Han Solo. Księżniczka Lea (nie Leia) miała mieć 14 lat i bardzo przebojowy charakter. Wśród wielu drugorzędnych postaci pojawił się też „wysoki, poważny generał" Darth Vader, który miał pozdrawiać swoich podkomendnych zwrotem: „Niech moc innych będzie z tobą". O jego czarnej żelaznej masce nie było ani słowa.

Scenariusz ten tchnął taką tandetą, że nawet Lucas się go wstydził. W kolejnej wersji znowu pojawił się Luke, tym razem jednak odmłodniał o jakieś 50 lat. W pierwszej scenie po otrzymaniu wiadomości hologramowej od swego brata Deaka (to imię pojawiało się wielokrotnie w scenariuszach, ale nigdy w filmie) Luke postanawia zawieźć rannemu ojcu Starkillerowi kryształ Kyber. Luke do tego celu miał wynająć Hana Solo, tym razem „chłopka o pękatej głowie i grubych, ale przystojnych rysach" (co podobno miało być aluzją do wyglądu Francisa Forda Coppoli). Cwaniakowi Hanowi Solo, mówiącemu z akcentem nowojorskiego dealera samochodowego, towarzyszyć miał jego drugi pilot Chewbacca, „przypominający wielką, szarą afrykańską małpiatkę". Tych trzech bohaterów miało polecieć do miasta w chmurach, gdzie więziono Deaka. Kiedy plan się powiódł, uciekający z miasta Sokół Millennium miał być ścigany przez Gwiazdę Śmierci. Ostatecznie nastoletni Luke, nieznany nam bliżej Deak, gruby Han Solo i szary, lemurowaty Chewbacca lądują na planecie Yavin, przywracają do życia Starkillera i razem z nim stają na czele rebelii (choć nie wiadomo przeciw komu). W ostatnich scenach Luke atakuje Gwiazdę Śmierci, która po jego celnym strzale wybucha. Zaczyna się rebelia, która ma być kontynuowana w kolejnym filmie.

Szczęśliwie ten scenariusz „Gwiezdnych wojen" także uległ wielu przeobrażeniom, zmieniając Hana Solo w przystojnego dwudziestoparolatka i wprowadzając do filmu piękną, młodą księżniczkę Leię. Czarny charakter miał być tak „czarny", że ostatecznie potrzebna była żelazna maska, zwieńczona złowróżbnie hełmem wzorowanym na niemieckim stahlhelmie z I i II wojny światowej.

Brytyjczycy, którzy wstydzili się swoich ról

W kwestii wyboru aktorów George Lucas kierował się jedną zasadą: „Pierwsze wrażenie, jakie wywrze aktor, jest wrażeniem, jakie będzie miała publiczność". Ponieważ projekt „Gwiezdnych wojen" już w 1975 r. wzbudził duże zainteresowanie prasy i dużo się o nim mówiło, na casting przyjechało wielu zdolnych młodych aktorów, w tym m.in. John Travolta, Tommy Lee Jones i Nick Nolte. Producent chciał początkowo obsadzić Travoltę w roli Luke'a Skywalkera, ale Lucas uparł się, że do tej roli najlepiej nadaje się nieco zwariowany młody aktor Mark Hamill. Miał on bzika na punkcie science fiction i komiksów, więc natychmiast znalazł z Lucasem wspólny język. W przeciwieństwie do innych aktorów jako jedyny naprawdę cieszył się jak dziecko, że bierze udział w realizacji tego filmu. O wiele trudniejszy okazał się wybór aktorki, która miała zagrać księżniczkę Leię. Lucas odrzucił Amy Irving, Jodie Foster i Lindę Purl. Wreszcie znalazł księżniczkę idealną: 14-letnią Terri Nunn. Ale na kolejnym castingu, tym razem na rolę Hana Solo, pojawiła się para Harrison Ford i Carrie Fisher. Chcieli grać we dwójkę i przedstawili zabawny skecz, w którym Carrie zachowywała się bardzo swobodnie, wręcz nonszalancko wobec Harrisona. I chyba tym głównie uwiodła Lucasa. Była córką znanej hollywoodzkiej pary Debbie Reynolds i Eddiego Fishera. Lucas początkowo bał się, że będzie gwiazdorzyć, zamiast skupić się na pracy. Ostatecznie jednak wybrał Carrie ze względu na chemię, jaką było widać między nią a Harrisonem, który wygrał z Christopherem Walkenem casting na Hana Solo.

Przez całe lato 1975 r. Lucas wybierał kolejnych członków zespołu. Powstał wyjątkowy zespół artystyczny złożony z niezwykłych aktorów. Wisienką na torcie miał być wybór dwóch brytyjskich aktorów szekspirowskich: sir Aleca Guinnessa de Cuffe, który z wielką niechęcią przyjął rolę Obi-Wana Kenobiego, oraz Petera Cushinga, który miał się znakomicie wcielić w ponurą, ascetyczną rolę gubernatora Wilhuffa Tarkina, komendanta Gwiazdy Śmierci. Obaj do końca życia wstydzili się swojego udziału w „Gwiezdnych wojnach" i podkreślali, że zrobili to jedynie dla pieniędzy. Podobno podczas realizacji filmu mieli w zwyczaju powtarzać, że nic nie rozumieją z tego „szalonego amerykańskiego scenariusza".

Piękny bas Dartha Vadera i brytyjski akcent C-3PO

„Gwiezdne wojny" miały powstać stosunkowo szybko jak na lata 70. Zdjęcia ruszyły w lutym 1976 r. Lucas zdawał się nie martwić, że film powstaje niemal na kolanie. Skupił się na dwóch sprawach: efektach wizualnych i dźwiękowych. Po raz pierwszy reżyser przykładał aż tak wielką wagę do dźwięków wspomagających dynamiczną akcję na ekranie. Przez znajomych trafił do niejakiego Bena Burtta, który od dziecka wtykał mikrofon, gdzie się tylko dało. I to on wyposażony w magnetofon marki Nagra i pożyczone mikrofony ze specjalnymi filtrami ruszył w miasto, żeby znaleźć dźwięki, które będą ilustrować dziwaczny strumień silników Sokoła Millennium, elektroniczny głos R2-D2 czy gwałtownie zamykające się drzwi w śluzach Gwiazdy Śmierci. W ogrodzie zoologicznym nagrywał zwierzęta, które dały głos licznym istotom na dalekich planetach i stały się inspiracją dla głosu Chewbakki. Znalazł odgłosy dla mieczy świetlnych i warczących silników niektórych droidów. Ale najważniejsze były głosy trzech postaci: robotów R2-D2 i C-3PO oraz Dartha Vadera. Początkowo złoty robot C-3PO miał być obdarzony głosem nowojorskiego cwaniaka z melodyjnym włoskim akcentem z Bronxu. Później okazało się, że o wiele lepiej wypada elegancki ton Anthony'ego Danielsa, który wypowiadał swoje kwestie z manierą angielskiego kamerdynera. Stąd też tak lubiany przez publiczność C-3PO stał się ostatecznie robotem protokolarnym, znającym kilka tysięcy języków i narzeczy. Lucas nie był zachwycony jego brytyjskim akcentem, ale ekipa przekonała go, że to najlepszy wybór, jakiego może dokonać w wypadku tej postaci.

Lucas nie zamierzał być jednak równie uległy w przypadku Dartha Vadera. Zastanawiał się z Benem Burttem, jak pół człowiek, pół android ma oddychać. Na słynny ciężki oddech Vadera wpadł Burtt podczas pływania z rurką. Nagrał dźwięk własnego sapania przez rurkę i odpowiednio go wzmocnił. Pozostawała jeszcze kwestia władczego głosu Vadera. Początkowo miał go podłożyć Orson Welles, obdarzony niskim, ale dosyć ponurym barytonem. Lucas zrezygnował z Wellesa dopiero wtedy, gdy usłyszał piękny bas Jamesa Earla Jonesa, mało znanego wówczas aktora z Michigan, który stworzył niezapomnianą rolę w filmie „Wielka nadzieja białych" z 1970 r. Jones zgodził się użyczyć Vaderowi swojego głosu, ale zastrzegł, by jego nazwisko nie pojawiało się w napisach końcowych. Zadanie to traktował jako nieważne wydarzenie w swojej karierze artystycznej. Dzięki pomysłowości Bena Burtta i uporowi George'a Lucasa „Gwiezdne wojny" miały jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną i niezapomnianą ścieżkę dźwiękową.

Fanfary Johna Williamsa

Prawdziwym majstersztykiem okazała się symfoniczna muzyka Johna Williamsa, dzieło absolutnie doskonałe, które jak wszystkie inne kompozycje tego „Beethovena naszych czasów" stanie się ikoną muzyki filmowej. Lucas nie był pewien, czy należy powierzyć oprawę muzyczną Williamsowi. Kiedy jednak 5 marca 1977 r. usiadł w reżyserce studia Anvil w angielskiej wiosce Denham i usłyszał fanfary towarzyszące czołówce „Gwiezdnych wojen", zagrane przez Londyńską Orkiestrę Symfoniczną pod kierownictwem Johna Williamsa, dosłownie wbiło go w fotel. „Usłyszeć po raz pierwszy muzykę Johnny'ego na żywo to było wielkie przeżycie, wprost nie opisania" – opowiadał ze łzami w oczach swoim przyjaciołom. Wiedział, że nawet jeżeli film okaże się fiaskiem, to ta muzyka na pewno przejdzie do historii.

Pod koniec lutego 1977 r. George i Marcia Lucasowie zaprosili do Parkhouse grupkę zaprzyjaźnionych filmowców. „Najtrudniejszą widownię, jaką miałem kiedykolwiek" – wspominał Lucas po latach. Wśród gości byli John Milius, Steven Spielberg, Brian De Palma, Hal Barwood i Matthew Robbins. Mieli rzucić fachowym okiem na montaż, ale tak naprawdę Lucas chciał przetestować ich reakcje na film. Po tych gościach należało się spodziewać prawdziwie szczerej oceny. Faktycznie, nie pozostawili na „Gwiezdnych wojnach" suchej nitki. Tylko Spielberg był zachwycony filmem i wyczuł jego ogromny potencjał sprzedażowy. I to on po seansie zadzwonił w tajemnicy do dyrektora wytwórni 20th Century Fox, by powiedzieć mu, że mają w garści wielki hit, który może zarobić 50 lub 60 mln dolarów. „Jakże grubo się pomyliliśmy" – śmiał się później. Film zarobił wielokrotnie więcej.

Premiera „Gwiezdnych wojen" odbyła się 1 maja 1977 r. w Northpoint Theater w San Francisco. Kiedy światła w kinie przygasły, Marcia Lucas szepnęła mężowi do ucha: „Jeżeli widownia nie zacznie wiwatować, kiedy Han Solo w ostatniej chwili przyleci z pomocą Luke'owi ściganemu przez Dartha Vadera, to będzie znak, że mamy totalną klapę". Jednak już przy pierwszej scenie, kiedy potężny gwiezdny niszczyciel przesuwał się jakby nad głowami widzów, widownia zatrzęsła się z zachwytu. Później reakcje już tylko narastały. Gdy ostatecznie Han Solo przyszedł Luke'owi z pomocą, widownia eksplodowała. Lucas miał łzy w oczach. Wiedział, że właśnie zmienił dzieje kina.

Rewolucja w kinematografii

Przed 1 maja 1977 r. tylko 40 kin w USA zdecydowało się na włączenie „Gwiezdnych wojen" do swojego repertuaru. Po 1 maja nie starczyło kopii, aby obsłużyć wszystkie kina miejskie w kraju. Zapanowało totalne szaleństwo na punkcie „Gwiezdnych wojen". Budżet filmu zwrócił się po dwóch dniach wyświetlania. George Lucas mógł spokojnie usiąść do pracy nad scenariuszem drugiej części, którą zatytułował „Imperium kontratakuje". Świeżo upieczonych fanów intrygował tajemniczy fakt, że film rozpoczynał się od napisu „Epizod IV". Mało kto wiedział, że w gabinecie Lucasa powstają już scenariusze do kolejnych części najbardziej popularnej heksalogii w historii kina. Jednak tajemnica „zaginięcia" trzech pierwszych części sprzyjała najdziwniejszym teoriom spiskowym.

35 lat później, po nakręceniu sześciu części „Gwiezdnych wojen", George Lucas 30 października 2012 r. sprzedał wytwórni Walta Disneya dzieło swojego życia – spółkę filmową Lucasfilm wraz z prawami autorskimi do „Gwiezdnych wojen". Była to jedna z najdroższych transakcji w historii kinematografii. Zrozpaczeni miłośnicy tej kosmicznej sagi uświadomili sobie, że wraz z podpisem Lucasa zakończyła się jedna z najbardziej barwnych epok w historii kina.

Rację mają ci, którzy mówią, że oprócz pomysłu i ciężkiej pracy włożonej w realizację dzieła Lucas miał przede wszystkim wiele szczęścia. Większość z 11 mln dolarów przeznaczonych na realizację filmu wydał z własnej kieszeni. Mimo „niewielkich" nakładów był to strzał w dziesiątkę, co zaowocowało m.in. sześcioma Oscarami i innymi prestiżowymi nagrodami filmowymi. Skąd tak wielki sukces? W 1977 r. „Gwiezdne wojny" były szokiem dla publiczności. Od czasów „Odysei kosmicznej 2001" Stanleya Kubricka niczego takiego nie widziano na srebrnym ekranie. Środki artystyczne, scenografia, scenariusz, charakterystyczny montaż i monumentalna muzyka Johna Williamsa były całkowitym zaskoczeniem dla widza. Część publiczności o konserwatywnym stosunku do X muzy uznała film za komercyjną szmirę. Byli to jednak najczęściej ludzie, którzy wcale go nie widzieli, a jedynie znali opis z drugiej ręki. Najbardziej skrytykowano film w ZSRR, gdzie przecież nikt go nie obejrzał, ponieważ nie ukazał się aż do czasu gorbaczowowskiej pieriestrojki.

Na „Gwiezdnych wojnach" wychowały się trzy pokolenia fanów. Dwudziesto- i trzydziestolatkowie, rówieśnicy George'a Lucasa, którzy szturmowali kina w 1977 r., są już dzisiaj dziadkami. Seria realizowana przez 38 lat zarobiła 4,3 mld dolarów. Do tego należy doliczyć ok. 3 mld dolarów za samą sprzedaż DVD. Wypożyczalnie w Stanach Zjednoczonych zarobiły na heksalogii 870 mln dolarów. Zabawki, książki i gry powstałe na bazie filmowej serii przyniosły zysk rzędu 16 mld dolarów. Do października 2012 r. osobisty zysk George'a Lucasa wyniósł 3,6 mld dolarów netto. Trudno się dziwić, że reżyser zdecydował się podwoić majątek i sprzedać prawa do produkcji „Gwiezdnych wojen" wraz ze swoją wytwórnią Lucasfilm za bajeczną kwotę 4,05 mld dolarów.

Dobre i złe wieści chodzą parami. Wiadomość o sprzedaży Lucasfilm wytwórni Walta Disneya wywołała mieszane uczucia wśród fanów. Popsuła im radość z zapowiedzi premiery nowego filmu w 2015 r. Fani obawiali się, że film będzie pozbawiony czujnego oka mistrza. Nie mylili się. Wielu naprawdę się zawiodło. Ale sam Lucas czuje się spełniony. Uznał, że jego rolą było pokazanie złożonej osobowości Anakina Skywalkera, który jak każdy człowiek przez część swojego życia błądził i żył w mroku pod maską Dartha Vadera.

Heksalogia „Gwiezdne wojny" to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Złośliwi krytycy nadali temu podgatunkowi science fiction miano „opery kosmicznej". Mimo wielu prób dyskredytowania środków artystycznych zastosowanych przez Lucasa, wyśmiewania scenariusza w licznych sardonicznych komediach i paradokumentach filmowych, rzesza miłośników kosmicznej bajki Lucasa rośnie w postępie geometrycznym.

Koledzy z branży filmowej twierdzą, że reżyser miał niewyobrażalne szczęście przy produkcji swojej „opery". Krytykują heksalogię za prostotę, z jaką twórca dobierał archetypy swoich bohaterów. Zakon rycerzy Jedi stał się mieszanką templariuszy ze średniowiecznymi samurajami, oficerowie floty imperium noszą mundury niemal żywcem zdjęte z dowództwa Nippon Kaigun (marynarki wojennej Cesarstwa Japonii w latach 1869–1947), zaś centralny motyw walki jasnej strony mocy z jej ciemną stroną nawiązuje w dość prosty sposób do filozofii gnostyków, teologii katarów czy taoistycznej zasady równowagi wyrażonej w taijitu – symbolu dopełnienia się pierwiastka światła yin z pierwiastkiem ciemności yang. Złośliwcy twierdzą, że Lucas całymi garściami czerpał ze stylistyki filmów kostiumowych Akiry Kurosawy i lukrowanych westernów, w których główną rolę grał zazwyczaj John Wayne.

Ta zadziwiająca mieszanka odwołań do wzorców z różnych okresów historycznych i epok kulturowych tworzy niezwykle barwny melanż charakterów. Lucas przedstawia zbiór światów, w których bajeczna technologia miesza się z feudalnym porządkiem społecznym, gdzie obok niewolnictwa panuje pełna wolność podróżowania po galaktyce, gdzie porządku tej niemal cybernetycznej cywilizacji strzegą żyjący w celibacie rycerze zakonni, a obok tolerancji dla różnorodności panuje nienawiść i wzajemna pogarda między wysoko rozwiniętymi gatunkami z różnych planet.

"Nie mam naturalnego daru do pisania" – zdradził George Lucas w wywiadzie dla „Filmmakers Newsletter". – Gdy siadam za biurkiem, przeżywam męki, a tekst wychodzi okropny. Przy pisaniu nie doświadczam twórczego strumienia myśli, takiego jak przy innych formach aktywności". Rzeczywiście, praca nad każdym projektem filmowym zajmowała Lucasowi znacznie więcej czasu niż jego kolegom po fachu, ale „Gwiezdne wojny" rodziły się naprawdę w strasznych bólach przez sześć lat. Reżyser analizował wszystkie filmy wojenne i fantastyczne, wertował komiksy i powieści fantastycznonaukowe. Zamawiał kopie swoich ulubionych westernów, filmów kostiumowych i wojennych, wycinał z nich setki metrów taśmy z ulubionymi fragmentami i ze zlepków różnych scen montował jakieś dziwaczne kolaże ukazujące nadlatujące samoloty, biegnących samurajów, natarcie konnicy konfederackiej, animowaną księżniczkę w złotej wieży czy czarownika z krainy Oz. Jednym słowem, sam nie wiedział, czego chce, choć jego artystyczna dusza podpowiadała mu, że przestrzeń kosmiczna połączona z dynamiczną akcją oraz strojami będącymi mieszanką peleryn muszkieterów Ludwika XIII z kimonami samurajskimi musi stworzyć piorunujący efekt.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Tortury i ludobójstwo. Okrutne zbrodnie Pol Pota w Kambodży
Historia
Kobieta, która została królem Polski. Jaka była Jadwiga Andegaweńska?
Historia
Wiceprezydent, który został prezydentem. Harry Truman, część II
Historia
Fale radiowe. Tajemnice eteru, którego nie ma
Historia
Jak Churchill i Patton olali Niemcy