Upadek Francji w 1940 roku. Klęska na własne życzenie

W 1939 roku Francja była potęgą militarną mającą pod bronią 900 tys. żołnierzy. Dodatkowo można było zmobilizować 5 mln rezerwistów i utworzyć łącznie od 110 do 117 dobrze wyposażonych dywizji. Czemu zatem Francja poniosła klęskę już po 53 dniach kampanii obronnej?

Publikacja: 10.06.2021 21:00

Gen. Charles de Gaulle, już jako przywódca Wolnych Francuzów, w czasie inspekcji załogi niszczyciela

Gen. Charles de Gaulle, już jako przywódca Wolnych Francuzów, w czasie inspekcji załogi niszczyciela „Léopard” w czerwcu 1942 r.

Foto: Admiralty Official Collection/wikipedia

Lato roku 1939 było we Francji szczególnie piękne. Kulminacyjnym punktem okresu wakacyjnego były obchody Święta Narodowego w Paryżu. 14 lipca Francuzi z dumą podziwiali defiladę wojska z dumą prezentującego się na Polach Elizejskich. Na widok lśniących w zbrojach kirasjerów, wojsk z kolonii afrykańskich czy kolumny czołgów Renault R-35 Francuzów rozpierała duma. Niecały rok wcześniej premier Édouard Daladier podpisał w Monachium układ oddalający widmo wyniszczającej wojny. Teraz nikt nie zamierzał umierać za Gdańsk. Wszyscy byli przekonani, że dla uspokojenia kolejnej napiętej sytuacji międzynarodowej, tym razem wokół niemieckiego korytarza w Polsce, zajęty poważnym rozłamem politycznym w kraju premier Daladier zgodzi się na kolejne ustępstwa wobec Hitlera.

Większości Francuzów nie interesowało, czy Polska, której przez 123 lata nie było na mapie Europy, będzie miała dostęp do Morza Bałtyckiego. Dla środowisk konserwatywnych, przedsiębiorców, bankierów czy korpusu oficerskiego znacznie poważniejszym zagrożeniem niż Hitler czy Mussolini wydawał się Front Ludowy Léona Bluma – utworzona po VII Kongresie Kominternu koalicja francuskich komunistów, socjalistów i socjaldemokratów, w której po 1935 r. roiło się od wszelkiej maści lewackich radykałów. Dla francuskich elit prawdziwym powodem do niepokoju było wspomnienie przemarszu ulicami Paryża 400-tysięcznej manifestacji zaledwie trzy lata wcześniej, 24 maja 1936 r. Jeszcze w uszach dźwięczał im okrzyk wydobywany z setek tysięcy robotniczych gardeł: „Vive la Commune". Francja dopiero uchroniła się przed wojną domową, więc większość obywateli uważała Hitlera i jego groźby pod adresem Polski jako sprawy bezpośrednio ich niedotyczące.

Środowiska prawicowe i centrowe coraz bardziej niepokoiło, że Front Ludowy sprawował już niepodzielną władzę. Wierzono, że Francja wpada w szpony sowieckiej V kolumny. Minister wojny marszałek Francji Philippe Pétain, sprawujący od 1934 funkcję ministra wojny, teraz został zastąpiony rusofilem Louisem Félixem Maurinem, którego strategia wojenna okaże się wkrótce podręcznikowym przepisem na militarny upadek Francji.

Najgorszy z ministrów

Maurin nie dostrzegał wartości ofensywnej broni pancernej. Był zwolennikiem ograniczonej reakcji militarnej wobec Niemców, kiedy ci, łamiąc postanowienia traktatu wersalskiego, zaczęli w marcu 1936 r. zaludniać Nadrenię i rozmieszczać wojska wzdłuż granicy z Francją. Wierzył, że jedyną demonstracją sprzeciwu powinna być ograniczona mobilizacja, za którą jednak nie poszły żadne poważne dalsze kroki militarne. Był przekonany, że jedynie wojskowy pakt ze Stalinem z 1936 r. może realnie zapewnić Francji wojskową pomoc. Myślał zatem w kategoriach I wojny światowej, nieustannie wierząc, że kolejna wojna będzie znowu pozycyjną, a jedyną metodą zmniejszenia niemieckiej potencji będzie podział ich koncentracji na dwa fronty – wschodni i zachodni. Podkreślał, że nie pozwoli na kolejne Verdun. Potworne warunki okopowe miały teraz zastąpić bezpieczne, wygodne i doskonale zaopatrzone bunkry umocnień Linii Maginota.

Maurin naiwnie wierzył, że Hitler et consortes to ludzie honoru, przestrzegający ustalonych reguł prawa międzynarodowego. Nie potrafił zrozumieć cynizmu tego bezlitosnego Austriaka, który traktował przemoc jako główne narzędzie do realizacji swojego nadrzędnego celu – stworzenia Europy pod przywództwem Niemców. Maurin był tak naiwny, że kiedy ktoś próbował mu choćby sugerować, że Niemcy, podobnie jak podczas I wojny światowej, zlekceważą neutralność Belgii, a tym razem także i Holandii oraz Luksemburga, wpadał w szał. „Ależ panowie, trochę szacunku dla europejskich wartości – krzyczał. – Przecież Niemcy to cywilizowany naród!".

Nowe pokolenie francuskich oficerów uważało Maurina za głupca, relikt dawnych czasów ukształtowany na wykładach w XIX-wiecznej École Militaire.

W polityce kadrowej korpusu oficerskiego minister kierował się oceną poglądów politycznych oficerów, a nie ich umiejętnościami dowódczymi. Jaskrawym przykładem takiego ordynarnego prześladowania podwładnych za zapatrywania polityczne było skreślenie z listy awansów nazwiska majora Charles'a de Gaulle'a. W ten sposób Maurin karał bohatera wojennego za kontakty z francuską prawicą oraz negowanie jego koncepcji obrony Francji. Już w 1934 r. de Gaulle, narażając się Pétainowi, Maurinowi i innym zwolennikom wojny pozycyjnej, wydał niezgodną z ówczesną francuską doktryną wojskową pracę „Vers l'armée du métier" („Ku armii zawodowej"). Przekonywał, że siły zbrojne wymagają natychmiastowej reformy, modernizacji, położenia akcentu na rozwój oddziałów pancernych, zmotoryzowanych i lotnictwa. W jego opinii armia francuska powinna była szykować się do prowadzenia wojny manewrowej, a nie pozycyjnej. Przekonywał, że inaczej grozi jej zagłada. Minister Maurin uznał, że de Gaulle przekracza swojej uprawnienia i krytykuje cały sztab generalny i strategię obronną państwa. Żeby uciszyć niewygodnego oficera, polecił mu we wrześniu 1937 r. objąć dowództwo 507. Pułku Pancernego w Metzu. Żeby jednak major przypadkiem za głośno nie narzekał na dyskryminację, w grudniu tego samego roku awansował de Gaulle'a na pułkownika.

Monachium – hańba Europy

Większość Francuzów nie wierzyła w możliwość wybuchu wojny. Powszechnie uważano, że skoro 30 września 1938 r. szefowie czterech mocarstw – Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch i Francji – podpisali układ międzynarodowy upoważniający Trzecią Rzeszę do aneksji części terytorium Czechosłowacji, zamieszkanej głównie przez ludność niemieckojęzyczną, to znaczy, że Niemcy przestrzegają reguł dyplomacji. Zapomniano przy tym, że w uzupełnieniu do tej deklaracji rządy Wielkiej Brytanii i Francji podpisały specjalny aneks gwarantujący nienaruszalność nowych granic Czechosłowacji.

Hitler nie zamierzał jednak stosować się do deklaracji końcowej i zrobił z Chamberlaina i Daladiera w dosłownym tego słowa znaczeniu idiotów. Kiedy 1 października 1938 r. oddziały Wehrmachtu wkroczyły na terytorium Czechosłowacji i zajęły Sudety, niemiecki kanclerz sprawdził, jak słabi ludzie rządzą Francją i Wielką Brytanią. Bardziej obawiał się reakcji Mussoliniego niż Daladiera czy Chamberlaina. Podczas spotkania w Monachium rozpracował ich całkowicie. Teraz był pewien, że te dwie kluczowe potęgi europejskie nie kiwną palcem w obronie porządku terytorialnego ustalonego traktatem wersalskim.

Raz ten scenariusz już przetestował, przyłączając do Rzeszy Niemieckiej swoją austriacką ojczyznę w marcu 1938 roku. Wydarzenie to ostatecznie burzyło status quo Starego Kontynentu. W historiografii utrwalił się pogląd, że niemiecki kanclerz zadrwił sobie z bezsilności i indolencji Wielkiej Brytanii i Francji, a dokonał rozbioru Czechosłowacji, głównie przy pomocy Mussoliniego. Nic bardziej mylnego. Postawa Mussoliniego w Monachium była skutkiem kryzysu związanego z wcześniejszym anszlusem. Faszystowskie Włochy jako jedyne państwo europejskie były gotowe w marcu 1938 r. zbrojnie stanąć w obronie suwerenności Republiki Austrii. Ale przecież nikt nie chciał wspierać Mussoliniego. Pół roku później Duce świadom słabości Francji i Wielkiej Brytanii nie bronił Czechów i z pozorowanym entuzjazmem poparł postulaty Hitlera.

Można zaryzykować stwierdzenie, że anszlus Austrii i zabór Czechosłowacji dokonały się nie tylko za zgodą europejskich potęg, ale wręcz w ramach realizacji ich wizji świata powojennego. Nie można zapominać, że już 19 listopada 1937 r. nowy brytyjski minister spraw zagranicznych Edward Wood Halifax zaproponował Hitlerowi w Berchtesgaden nowy model Europy, w której o losach mniejszych państw i narodów miały decydować: Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Włochy. Hitler potraktował tę propozycję bardzo poważnie. Swoimi czynami zdawał się mówić: „Proszę bardzo, realizujmy zatem nasze tajne porozumienie: My Niemcy nie wtrącamy się do waszej polityki kolonialnej, a wy trzymajcie się z daleka, kiedy ja będę robić porządki w Europie Środkowej". Układ monachijski nie był więc niczym innym jak urzeczywistnieniem proniemieckich i antywersalskich postulatów Davida Lloyda George'a, Edwarda Halifaxa czy nawet byłego króla Edwarda VIII. Nie kto inny, ale właśnie Halifax w rozmowie z Hitlerem zasugerował, że wkrótce nastąpią „określone zmiany w porządku europejskim". W Londynie, Paryżu czy Rzymie nikt nie przejmował się losem Czechów. Historycy brytyjscy niechętnie wspominają, jak 17 września 1936 r. zachwycony Niemcami pod rządami Hitlera były premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George pisał: „Nie spotkałem wcześniej szczęśliwszych ludzi niż Niemcy. Hitler jest jednym z największych ludzi w historii. Starsi mu ufają, a młodzi ubóstwiają. To jest właśnie uwielbienie narodowego bohatera, który uratował ich kraj".

Były brytyjski premier podziwiał utworzenie „wzorcowego" państwa socjalistycznego o gospodarce nakazowo-rozdzielczej, gdzie wszystkie klasy społeczne miały być zrównane, choć robotnicy i chłopi bardziej uprzywilejowani. W rzeczywistości był to klasyczny system orwellowski oparty na dystrybucji dóbr zdobytych siłą.

Halifax dał Hitlerowi jasno do zrozumienia, że brytyjskie elity zdają sobie sprawę i akceptują zmiany, jakie będą wkrótce dotykać Austrii, Czechosłowacji, a być może także i Gdańska. „Rządowi jego królewskiej mości zależy jedynie, żeby zmiany te dokonywały się drogą pokojowej ewolucji" – podkreślał lord Halifax. Głos sprzeciwu ze strony Winstona Churchilla, który nie ukrywał, że jest to polityka samobójcza, był traktowany nawet w kręgach jego własnego zaplecza partyjnego jedynie jako publicystyka pijaka. Hitler miał prawo odebrać od Halifaxa jasny sygnał, że Londyn przymyka oczy na rewizję granic niemieckich w Europie Środkowej. Ta cicha akceptacja miała trwać tak długo, jak długo zmiany te miały się dokonywać drogą dyplomacji.

15 września 1939 r. do Monachium przyleciał premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain. Na ulicach witały go wiwatujące tłumy. Ten naiwny egocentryk naprawdę uwierzył w swoją popularność, tym bardziej że, jak donosili mu przedstawiciele brytyjskich służb konsularnych, wbrew pozorom była to spontaniczna reakcja zwykłych Niemców, co zresztą mocno zaniepokoiło Hitlera. Kiedy Chamberlain przybył do Berchtesgaden, Hitler wygłosił przed nim tyradę o upokorzeniu Niemiec traktatem wersalskim w 1918 r. Brytyjski premier uznał tę diatrybę za przejaw prostactwa gospodarza. Na końcu Hitler oświadczył, że kryzys sudecki rozwiąże w ten lub inny sposób, ale zawsze będzie to po jego myśli. Zdumiony Chamberlain już gotowy, aby się zerwać i wyjść bez pożegnania, zapytał chłodno, po co w takim razie został zaproszony do Niemiec. Hitler, wyczuwając skrajną irytację u swojego gościa, nachylił się w jego kierunku i powiedział: „Obiecuję panu, że sprawa sudecka to ostatni wielki problem, jaki mam do rozwiązania". Naiwny Anglik kupił to kłamstwo jak cudowny eliksir sprzedawany przez oszusta domokrążcę. Wielki demagog i zbrodniarz ponownie zdołał oszukać naiwnych demokratów.

Podstępny oszust

Jeżeli defilada wojsk francuskich z okazji 14 lipca była najważniejszym wydarzeniem publicznym w Paryżu, to najbardziej oczekiwaną przez elity imprezą towarzyską roku było tradycyjne letnie przejęcie w rezydencji polskiego ambasadora Juliusza Łukasiewicza. Nigdzie nie podawano takich potraw, nigdzie nie pito tyle alkoholu, nigdzie nie zachowywano się tak wesoło, beztrosko i radośnie. Polacy stosowali zasadę z czasów saskich – „zastaw się, a postaw się". Jak dobrze się bawiono, świadczy fakt, że bosy ambasador Łukasiewicz poprowadził gości do poloneza odtańczonego na trawniku ambasady o 3 nad ranem.

Gościem honorowym rautu był ambasador III Rzeszy we Francji Otto Abetz. Warto się przez chwilę zatrzymać przy tej wyjątkowo podłej postaci. W czasie tego letniego rautu, otoczony przez damy z towarzystwa i dyplomatów, wychylając jeden po drugim kieliszku szampana, a potem już tylko polskiej wódki, zapewniał wszystkich rozmówców z ujmującym wdziękiem, że żadnej wojny z Polską nie będzie, a ze wszystkich ludzi na świecie nie ma nikogo, kto by tak miłował pokój jak Adolf Hitler. Niedługo później okazało się, że Herr Abetz wspiera ekstremistyczne organizacje faszystowskie we Francji, za co został karnie wydalony ze swojej placówki. Nie czekał jednak długo na powrót. W drugiej połowie 1940 r. powołano go na stanowisko ambasadora Rzeszy przy rządzie marionetkowego państwa Vichy. W 1941 r. został awansowany na SS-Brigadeführera. To on odegrał kluczową rolę w organizacji polowań i wywózek zagranicznych Żydów mieszkających we Francji. Kiedy już się „uporano" z żydowskimi imigrantami, Abetz zmusił rząd Pierre'a Lavala do deportacji etnicznych Żydów francuskich.

Otton Abetz jak mało kto znał francuskie realia i doskonale wyczuwał nastroje, lęki i nadzieje francuskich elit. Jego raporty wysyłane do ministra spraw zagranicznych Rzeszy Joachima von Ribbentropa przekonywały Berlin, że Francuzi nie kiwną palcem w obronie Polski. Abetz, który był stałym bywalcem wszystkich imprez w Paryżu, znakomicie antagonizował francuskich polityków z prawicowej Akcji Francuskiej z rywalami z lewicowego Frontu Ludowego. W latach 1940–1944 Abetzowi udało się pozyskać oba te ugrupowania do różnych form kolaboracji z okupantem. Skala tej współpracy była nieporównywalnie większa niż w jakimkolwiek innym kraju pod okupacją niemiecką.

Stanowiący mniejszość przeciwnicy jakiejkolwiek współpracy z III Rzeszą dołączali się zazwyczaj do Wolnych Francuzów w Anglii lub wstępowali do niewielkich grup ruchu oporu. Była to jednak zaledwie garstka patriotów w porównaniu z liczbą chętnych do kolaborowania z Niemcami.

Po wojnie Abetz został oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości. Tłumaczył się, że zrobił wiele, aby złagodzić Francuzom trudności życia pod okupacją niemiecką. Była to tylko częściowa prawda. W rzeczywistości oprócz wspomnianych deportacji Żydów, przyczynił się także do usankcjonowania deportacji francuskich robotników przymusowych do Rzeszy.

Abetz został aresztowany prawdopodobnie przez Amerykanów w Schwarzwaldzie, w październiku 1945 r. Nawet wtedy, będąc już bankrutem moralnym, nie przestawał w charakterystyczny dla siebie sposób intrygować. Chętnie zgodził się na udzielenie wywiadu dla dziennika „France-Soir", w którym stwierdził, że Adolf Hitler wcale nie umarł, tylko uciekł do Argentyny. To jego zeznanie w tej sprawie stało się kluczowe dla rozpoczęcia przez FBI słynnego śledztwa dotyczącego rzekomej ucieczki niemieckiego dyktatora. W czerwcu 1949 r., w dziewiątą rocznicę upadku Francji, Abetz został postawiony przed francuskim sądem, który miesiąc później skazał byłego ambasadora III Rzeszy w Paryżu na 20 lat więzienia za zbrodnie przeciwko ludzkości. Dlaczego Abetz nie został skazany na śmierć, tym bardziej że ponosił odpowiedzialność za pomoc przy organizacji deportacji francuskich Żydów z obozu internowania Drancy do niemieckich obozów zagłady? Odpowiedź może być dla Francuzów szczególnie wstydliwa. Abetz wiedział o kolaboracji francuskich elit z obu stron sceny politycznej.

Zapewne dlatego, wbrew elementarnej sprawiedliwości, za cenę milczenia został zwolniony z więzienia Loos 17 kwietnia 1954 r. Pewien siebie wrócił do RFN. Jednak cztery lata później, 5 maja 1958 r. zginął w wypadku samochodowym na autostradzie Kolonia–Ruhr pod Langenfeld. Czyżby ktoś w ten sposób na zawsze zamknął mu usta? Bez wątpienia Abetz zabrał do grobu swoją wiedzę o skali francuskiej kolaboracji.

A jednak de Gaulle miał rację

Wróćmy jednak do pamiętnego lata 1939 r., kiedy jeszcze istniał stary, przedwojenny świat. Paryżanie nie mieli pojęcia, co ich wkrótce czeka. Podobnie jak w 1914 r. nikt z początku nie rozumiał wagi zamachu w Sarajewie, tak w 1939 r. nikt nie potrafił poważnie traktować słów Hitlera o konieczności odzyskania korytarza łączącego Rzeszę z Prusami Wschodnimi. Świat traktował Hitlera jak aktora, a jego słowa jak cytaty sceniczne. Tymczasem na tym etapie historii on już nie kłamał. O swoich planach mówił bez ogródek, wprost, expresis verbis. Uczciwie zapowiadał, że zaraz tę dekadencką, demokratyczną, ugrzecznioną Europę podpali i zamieni w spaloną ziemię.

Do tego celu miały mu posłużyć od lat rozbudowywane pod nosem Francji, Polski i Wielkiej Brytanii gigantyczne siły zbrojne. Celem był rewanż za I wojnę światową. Sposobem – wojna błyskawiczna.

Nieustannie o niej mówił, teraz już całkowicie zrezygnowany de Gaulle. Jego listy i wspomnienia z przełomu 1938 i 1939 r. wskazują, że pogrążał się w coraz większej depresji. Nie był przy tym człowiekiem o krystalicznej osobowości. Swoje frustracje coraz częściej wyładowywał na podwładnych z 507. Pułku Pancernego. Nie mógł się pogodzić z agonią Trzeciej Republiki. Na skraj rozpaczy doprowadziła go wiadomość o samobójczej śmierci jego przyjaciół – austriackiego fotografa Emila Mayera i jego żony. Nie mógł uwierzyć, że w XX wieku w środku Europy ktoś odbiera sobie życie z powodów politycznych. Jego nienawiść do Hitlera i Niemców rosła z dnia na dzień. Dlatego mimo banicji do Metzu nieustannie pisał błagalne listy do najważniejszych osób w państwie, aby podjęły wysiłek zmiany doktryny wojennej armii francuskiej.

We wrześniu oraz październiku 1939 r. nie hamował się już w ostrym tonie, nawet wtedy, kiedy zwracał się do swoich przełożonych. Ciągle podkreślał, że niemiecki blitzkrieg – „wojna błyskawiczna" – to w wydaniu współczesnego Wehrmachtu absolutny majstersztyk wojenny.

„Zobaczcie na kolejność działań" – tłumaczył swoim kolegom na różnego typu fetach i przyjęciach w Paryżu – „ta ich wojna błyskawiczna to kombinacja trzech świetnie zorganizowanych elementów".

Nie mylił się ani trochę. Jako pierwszy z dowództwa alianckiego rozszyfrował niemiecką strategię. Polegała ona na trzech uzupełniających się falach natarcia. Pierwsze uderzenie rozpoczynały wojska pancerne. „Śladem nacierających czołgów szła piechota zmechanizowana, żołnierze na motocyklach jechali za czołgami i jak stada os napadali na ocalałe gniazda oporu" – pisał w znakomitej biografii generała Charles'a de Gaulle'a lord Charles Cuthbert Powell Williams, Baron of Elvel. – „Drugi element natarcia należa do prawdziwej piechoty. Wkraczał do akcji Wehrmacht, czasami idący wiele kilometrów za czołgami, ale zawsze na tyle szybki, by zająć tereny splądrowane przez pierwszą linię. Trzecim składnikiem natarcia i czymś, czego ani Lidder Hart, ani de Gaulle, ani nawet niemiecki specjalista od czołgów Heinz Guderian jeszcze w latach 20. i na początku 30. nie przewidywali – była Luftwaffe, czyli siły powietrzne. Rola Luftwaffe polegała na rozmiękczaniu oporu przeciwnika przed natarciem czołgów i osłanianiu Wehrmachtu przed natarciem z powietrza".

Niemcy mieli do dyspozycji trzy rodzaje maszyn, które wygrywały dla nich kampanie wojenne: po pierwsze nurkujące samoloty bombowe Ju-87, które powszechnie nazywano sztukasami, po drugie samoloty transportowe Ju-52, które mogły wylądować zarówno na plaży, jak i na polu ziemniaków, by dostarczyć broń i amunicję, i po trzecie myśliwce Me-109, które pilnowały, żeby nikt się nie zbliżył do dwóch wcześniejszych maszyn.

Ten ostatni myśliwiec był uznawany za najbardziej zwrotny samolot świata. Jeżeli przegrał bitwę o Anglię, to tylko dlatego, że był wolniejszy od spitfire'ów.

Od pierwszych dni września 1939 r. Charles de Gaulle z uwagą śledził poczynania Niemców. Oczywiście, informacje, które mógł zdobyć, były niezwykle skąpe. Potrafił więc spędzać całe godziny nad mapą Polski i oglądać pod lupą zdjęcia niemieckich czołgów, samolotów i żołnierzy. Analizował ich mundury, uzbrojenie i środki transportu. Coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że Francja będzie musiała się zmierzyć z wrogiem, którego nie uda się powstrzymać strategią ministra wojny Louisa Félixa Maurina.

21 marca 1940 r. Daladiera na stanowisku premiera Francji zastąpił polityk prawicowy Paul Reynaud. 10 maja 1940 r. Niemcy rozpoczęli ofensywę, która zakończyła okres nazywany „dziwną wojną". Dziesięć dni później Reynaud zdymisjonował Maurina i sam pozostając premierem, przyjął tekę ministra wojny. De Gaulle nareszcie został wezwany do Paryża, gdzie po długich dyskusjach i licznych spotkaniach z premierem Reynaudem objął stanowisko w sztabie koordynującym akcje jednostek pancernych 5. Armii stacjonującej na alzackim odcinku Linii Maginota. Po kilku inspekcjach tej armii de Gaulle przekonał się, że głównodowodzący wojsk francuskich i brytyjskich generał Maurice Gustave Gamelin nadal nie wyciągnął lekcji z kampanii wrześniowej w Polsce. Zamiast przystąpić do działań, francuskie wojska pancerne zostały rozproszone, a większość sił zbrojnych zajęła pozycje i czekała za Linią Maginota. Także Gamelin, podobnie jak większość generałów sztabu generalnego, myślał w kategoriach I wojny światowej. Był przekonany, że Niemcy będą chcieli powtórzyć plan Schlieffena i wejdą do Belgii na północ od Ardenów. Jednak po konsultacji z Pétainem Gamelin doszedł do wniosku, że góry te nie mogą zostać sforsowane przez siły niemieckie. Wierzono, że po minięciu Ardenów Niemcy skierują się przez Flandrię na Paryż. Stąd Gamelin, który zaszył się w swojej ponurej kwaterze w Chateau de Vincennes, szykował manewr oskrzydlający Niemców przez siły francuskie i Brytyjski Korpus Ekspedycyjny pod dowództwem lorda Gorta. „Plan, który pięknie wyglądał na papierze, w konfrontacji z rzeczywistością okazał się konstrukcją bezsensowną" – pisał lord Charles Williams. – „Francuzi zupełnie nie zrozumieli siły blietzkriegu i nie docenili taktycznego geniuszu niemieckich dowódców". Francuska generalicja, nieustannie skażona myśleniem w kategoriach I wojny światowej, uwierzyła, że topografia Polski przyczyniła się do jej upadku, co jest niemożliwe w przypadku Francji. Za to myślenie zapłacili klęską, jakiej Francja nie doznała w całej swojej historii. Często powtarza się, że Polska przegrała wojnę obronną już po miesiącu. Kampania francuska, która tak naprawdę rozpoczęła się 10 maja 1940 r. o godzinie 5.35, zakończyła się zaledwie 53 dni później – 22 czerwca tego samego roku, kiedy w Compiegne, gdzie Francuzi, łamiąc traktaty sojusznicze Francji z Wielką Brytanią i Polską, podpisali układ o separatystycznym zawieszeniu broni. Honor Francji uratował jeden człowiek – generał brygady Charles de Gaulle – który ewakuował się z Francji. Cztery dni przed haniebną kapitulacją w Compiegne (bo tak należy ją nazywać), wygłosił z Londynu na falach Radia BBC apel do narodu francuskiego wzywający do dalszej walki. Wolna Francja miała nowego przywódcę.

Lato roku 1939 było we Francji szczególnie piękne. Kulminacyjnym punktem okresu wakacyjnego były obchody Święta Narodowego w Paryżu. 14 lipca Francuzi z dumą podziwiali defiladę wojska z dumą prezentującego się na Polach Elizejskich. Na widok lśniących w zbrojach kirasjerów, wojsk z kolonii afrykańskich czy kolumny czołgów Renault R-35 Francuzów rozpierała duma. Niecały rok wcześniej premier Édouard Daladier podpisał w Monachium układ oddalający widmo wyniszczającej wojny. Teraz nikt nie zamierzał umierać za Gdańsk. Wszyscy byli przekonani, że dla uspokojenia kolejnej napiętej sytuacji międzynarodowej, tym razem wokół niemieckiego korytarza w Polsce, zajęty poważnym rozłamem politycznym w kraju premier Daladier zgodzi się na kolejne ustępstwa wobec Hitlera.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL