Austro-Węgry w opałach

Pod datą 5 sierpnia 1914 roku brytyjski polityk lord Ester zanotował: „Jeśli niemiecki cesarz jest Napoleonem, powtórzy się kampania 1812 roku. Jeśli nie jest, po miesiącu od wymarszu Rosjan będzie załatwiony”. Rosyjski walec, który miał zająć Berlin, został jednak rozbity pod Tannenbergiem. Rosjanie ruszyli więc przeciwko monarchii habsburskiej.

Publikacja: 23.09.2009 10:19

Bateria austriackiej artylerii na stanowisku w Karpatach

Bateria austriackiej artylerii na stanowisku w Karpatach

Foto: MUZEUM WOJSKA POLSKIEGO W WARSZAWIE

Armii austro-węgierskiej od początku nie szło najlepiej. Julian Wapularski na łamach „Gazety Warszawskiej” tak po dekadzie wspominał nastroje panujące pod koniec sierpnia 1914 r. we Lwowie: „Oto gdy pewnego razu patrolujący żandarm podszedł do grupki ludzi i rzucił zdawkowe »No cóż, zwyciężamy?«, otrzymał w odpowiedzi natychmiast: »Tak zwyciężamy, szkoda tylko, że te zwycięstwa są coraz bliżej Lwowa«”.

Kilka dni później do stolicy Galicji wkroczyły wojska rosyjskie, a w ciągu kilku tygodni podeszły pod sam Kraków. Od Rynku dzieliło ich w linii prostej zaledwie kilkanaście kilometrów. Jednak w wyniku kontruderzenia c.k. armii i bitwy pod Limanową front cofnął się o ponad 100 km i pod koniec 1914 r. ustabilizował mniej więcej na wysokości Tarnowa. Za nim zaś pozostawał oblężony przez Rosjan Przemyśl z ponad 100-tysięczną załogą.

Część winy za niepowodzenia c.k. armii leżała w zaniedbaniach z okresu pokoju. W swych wspomnieniach były szef sztabu c.k. armii Franz Conrad von Hötzendorff porównał traktowanie przez władze cywilne wojska przed 1914 rokiem do parasola, który wyciąga się ze skrzyni dopiero, gdy zacznie padać deszcz. Zawiedli też niemieccy sojusznicy. Wszak zgodnie z planem Schlieffena po sześciu tygodniach od wybuchu wojny powinni się już znajdować w Paryżu i przerzucać właśnie gros swych sił do rozprawy z Rosjanami. Tymczasem utknęli oni w północno-zachodniej Francji i Belgii, a Austro-Węgry musiały przyjmować na siebie główny impet carskiej ofensywy.

[srodtytul]Legiony na front[/srodtytul]

Pod koniec września 1914 roku Austro-Węgry musiały pośpiesznie tworzyć front w Karpatach Wschodnich, gdyż ich siły stojące na prawym skrzydle zostały zepchnięte daleko na zachód, a przez niebronione przełęcze zaczęły przenikać na Węgry patrole kozackie. Rozkaz natychmiastowego wymarszu otrzymały także znajdujące się dopiero w fazie formowania oddziały legionowe.

30 września z Krakowa wyruszył pociąg z 2. Pułkiem Piechoty, a następnego dnia ułani, artyleria i oddziały pomocnicze. Z Mszany Dolnej natomiast wymaszerował oddział będący pozostałością rozwiązanego Legionu Wschodniego. Na czele nowej jednostki, którą z czasem zaczęto zwać II Brygadą Legionów Polskich, Brygadą Karpacką lub Żelazną, austro-węgierskie władze wojskowe postawiły gen. Karola Trzaskę-Durskiego.

Szefem sztabu został kpt. Włodzimierz Zagórski. W toku walk nie zaskarbili oni sobie specjalnej sympatii podwładnych. Dowództwo 2. PP przypadło ppłk. Zygmuntowi Zielińskiemu, natomiast 3. PP – ppłk. Józefowi Hallerowi. Wszyscy ci oficerowie mieli za sobą służbę w armii austro-węgierskiej. W II Brygadzie, gdzie służyło wielu dawnych sokołów, nie ukształtował się taki kult Piłsudskiego jak w I. Weszła ona w skład grupy operacyjnej gen. Karla Pflanzer-Baltina.

W rejon miasta Huszt (dziś Ukraina Zakarpacka) na Węgrzech legioniści dotarli 5 października. Niemal prosto z pociągów ruszyli do walki. Przez najbliższy tydzień działali w małych, samodzielnych grupach, wypierając kozaków w kierunku przełęczy karpackich. Musieli się spieszyć, aby nie dać Rosjanom czasu na odpoczynek, reorganizację sił i ściągnięcie posiłków. Swą postawą legioniści zaskarbili sobie wdzięczność Węgrów. W grudniu 1914 roku delegacja młodzieży akademickiej z Budapesztu podarowała im ręcznie wyszywany sztandar z Orłem Białym, a kilku studentów wyraziło chęć wstąpienia do Legionów.

Zaraz po oczyszczeniu Węgier brygadę skierowano na północ, w Gorgany, z zadaniem podjęcia działań ofensywnych w kierunku na Stanisławów i Dniestr. Aby zmylić Rosjan spodziewających się natarcia bardziej od południa niż od wschodu, przy współudziale miejscowych górali i kompanii austro-węgierskiej legioniści w ekspresowym czasie 53 godzin zbudowali drogę przez przełęcz w masywie Pantyru. W pierwszej kolejności poszerzono istniejącą tam ścieżkę, karczując kilkumetrowej szerokości pas lasu. Następnie na specjalnie wyprofilowanym i wzmocnionym kamieniami podłożu ułożono drogę z okrąglaków, dodatkowo moszcząc ją gałęziami. W kilkunastu miejscach niezbędne okazało się zbudowanie pomostów. Droga Legionów, jak ją ochrzczono, miała 5 km długości. Na samej przełęczy wzniesiono wysoki krzyż, pod którym na desce wyryto okolicznościowy wiersz autorstwa legionisty Adama Szainy:

Młodzieży polska, patrz na ten krzyż!

Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż,

Przechodząc góry, lasy i wały

Dla Ciebie, Polsko, i dla twej chwały.

Główne siły brygady skoncentrowano w rejonie wsi Rafajłowa i Zielona. 24 października zdobyto Pniów, a dzień później Nadwórną. W ciągu następnych dwóch dni oczyszczano teren z mniejszych pododdziałów rosyjskich, zbliżając się na kilkanaście km do Stanisławowa.

[srodtytul]Krwawa bitwa pod Młotkowem[/srodtytul]

Zmusiło to Rosjan do działania, czego skutkiem była pierwsza duża bitwa II Brygady. Naprzeciw jednostki liczącej 7300 ludzi, pozbawionej karabinów maszynowych i dysponującej zaledwie 14 przestarzałymi działkami górskimi, wzmocnionej dwoma batalionami landwery i baterią artylerii, Rosjanie skoncentrowali półtora dywizji piechoty i pułk kawalerii – łącznie 16 tys. bagnetów i szabel, 32 karabiny maszynowe i 32 działa.

Legioniści czekali na nich na rozciągniętej na długości 10 km linii obronnej w rejonie leżącej na północ od Nadwórnej wsi Młotków. Lewego i prawego skrzydła broniły bataliony pod dowództwem – odpowiednio – ppłk. Hallera i mjr. Mariana Januszajtisa, w centrum zaś samą wieś obsadziły dwa bataliony kpt. Bolesława Roi. Trzy bataliony pod dowództwem płk. Zielińskiego zajęły pozycje na wzgórzach na północny zachód od Młotkowa. Odwód stanowił batalion legionistów, dwa landwehry i dwa szwadrony ułanów. Były to siły zbyt skromne do utrzymania tak długiego odcinka frontu.

[wyimek]INSTRUKTOR Z tytułu posiadania szarży udziału w strzelaniu nie brałem, bo musiałem być instruktorem poszczególnych strzelców. Z jaką przyjemnością byłbym sobie sam postrzelał, bo jak dotąd sam jeszcze z karabinu nie strzelałem, a musiałem udawać wobec strzelców, że się na tym znam. Ciekawy instruktor, co?[/wyimek]

[i]Henryk Tomza, „Dziennik Legionisty 1914 – 1915”, Oficyna Wydawnicza Mówią wieki, Warszawa 2008[/i]

Rosyjski atak rozpoczął się 29 października o godz. 8 rano z trzech kierunków: od północy, północnego zachodu i północnego wschodu. Na batalion Hallera oraz oddziały Roi spadł silny ogień artyleryjski. Potem do natarcia ruszyły tyraliery piechoty. Około południa sytuacja stała się krytyczna. Wysłany na odsiecz batalion landwery pomylił drogę i dostawszy się pod rosyjski ogień, poszedł w rozsypkę. W samym Młotkowie zażarcie walczono o każdą zagrodę.

„Na koniu, z daleka widoczny przerzucał się Roja jak wicher z miejsca na miejsce zawsze w pierwszej linii ognia, wszędzie doglądał i pędził do walki ostrym, bezpardonowym rozkazem. Nie dobierając słów, po żołniersku krzyczał i sam się rzucał w najzaciętszy zamęt bojowy.

Dwukrotnie pod nim konia ubito. Dosiadł trzeciego. Zraniony odłamkiem szrapnela […] cały czarny od prochu i dymu, buchający krwią, która mu zalewała twarz i rękę, na koniu uganiał” – zanotowali kronikarze II Brygady. Część Rosjan przedostała się jednak na tyły legionistów, grożąc okrążeniem. W tej sytuacji Trzaska-Durski o godz. 14 wydał rozkaz wycofania się na Nadwórną i Pasieczną. Nie dotarł on jednak na czas do wszystkich. Jeden z batalionów stojących na wzgórzach nieopodal Młotkowa musiał przemykać się ukradkiem między jednostkami rosyjskimi dopiero o świcie 30 października.

Ten prawdziwy chrzest bojowy kosztował legionistów sporo krwi. W niektórych oddziałach straty sięgnęły 25 proc. stanów. Po bitwie doliczono się 200 zabitych, 480 rannych oraz 200 zaginionych i wziętych do niewoli. Nie wszyscy wytrzymywali psychicznie kontakt z prawdziwym obliczem wojny. Zanotowano przypadki dezercji. Wzrosła również liczba podań o zwolnienie ze służby z powodu złego stanu zdrowia. Bitwę uznano za porażkę. Najwięcej było pretensji do Zagórskiego, który zbyt późno miał przekonać Trzaskę-Durskiego o konieczności odwrotu. Za zbyt brawurowe dowodzenie dostało się także Roi. Ceniono go za odwagę, lecz wśród podwładnych i przełożonych miał opinię ryzykanta i osoby zbyt pochopnie szafującej krwią. Według Hallera był „to dobry żołnierz, bardzo odważny, ale wariat. Nie wiadomo, co mu może strzelić do głowy”.

[srodtytul]Mroźne piekło[/srodtytul]

Prowadzenie działań w warunkach karpackiej zimy, w lesistym, pokrytym grubą warstwą śniegu (miejscami do 3 m) terenie, przy sięgających minus 30 st. C mrozach było niezwykle trudne. Walki toczyły ze sobą izolowane oddziały głównie w dolinach, wyższe zaś partie jedynie patrolowano. Armiom brakowało wyposażenia adekwatnego do warunków. Przede wszystkim zimowych mundurów oraz ciepłych czapek, rękawic, bielizny. Jeden z rosyjskich dowódców odesłał z powrotem austro-węgierskich jeńców z komentarzem, że wysyłanie na wojnę tak źle ubranych i uzbrojonych żołnierzy przynosi monarchii naddunajskiej hańbę. U Rosjan zresztą wcale nie było lepiej. Dowódca rosyjskiej VIII Armii walczącej w Galicji Aleksiej Brusiłow wspominał, że jego żołnierze nie otrzymali na czas mundurów zimowych, a letnie były już i tak mocno znoszone.

[wyimek]WIECZNE DESZCZE „Rozmokła ziemia pokryła się grubymi warstwami grząskiego błota. Wieczne deszcze, wieczna szaruga. Mgły, zadymki, ulewy, wcale nie grudniowe. Jary w górach wzbierają, ścieżyny zamieniają się w rwące potoki, z poszycia drzew ścieka wilgoć. A żołnierz nasz w szczerym polu. Tygodniami”.[/wyimek]

[i]Wspomnienia legionisty Bertolda Merwina „Legiony w Karpatach 1914”, Przemyśl 2005[/i]

Dodatkowo na wysuniętych placówkach obowiązywał zakaz palenia ognisk, by nie zdradzać nieprzyjacielowi własnych pozycji. Szwankowały kuchnie polowe i żołnierze nieraz musieli zadowalać się wyłącznie suchym prowiantem. Brakowało odpowiednich kwater i nierzadko – zwłaszcza podczas wzmożonych walk czy prób obejścia pozycji nieprzyjaciela marszem przez góry – nocowano pod gołym niebem przy trzaskającym mrozie. Drzemka w takich warunkach oznaczała pewną śmierć, a tysiącom żołnierzy trzeba było amputować odmrożone palce lub stopy. Inni zapadali na ciężkie przeziębienia. Zdarzało się, że pozostawionych rannych zagryzały wilki.

W marcu 1915 roku dowódca 2. c. k. armii gen. Eduard Böhm-Ermolli meldował przełożonym, że spośród 40 tys. strat, jakie ostatnio poniósł, tylko 6 tys. żołnierzy poległo lub zostało rannych, reszta zaś padła ofiarą mrozu i chorób. Poza tym w zmarzniętej ziemi trudno było się okopywać, co powiększało straty.

Poprawa pogody nie oznaczała od razu ulgi dla żołnierzy. Odwilż przynosiła ze sobą inne żołnierskie koszmary – deszcz i błoto.

Również sprzęt, jakim dysponowali żołnierze, pozostawiał sporo do życzenia. Tylko niewielka część artylerii dała się zdemontować i przewieźć na grzbietach jucznych zwierząt albo miała wąski rozstaw kół pozwalający na transport po wąskich górskich ścieżkach. Transport pojazdów i artylerii wymagał olbrzymiego nakładu sił zwierząt i ludzi. Pomagano sobie np. poprzez rekwizycje chłopskich sań. Każda zdobycz terenowa wiązała się z wydłużeniem linii zaopatrzeniowych i dodatkowymi, trudnymi do przezwyciężenia problemami logistycznymi.

[srodtytul]Austriacki bałagan i odwroty[/srodtytul]

Od samego początku Austro-Węgry borykały się z poważnymi problemami zaopatrzeniowymi, zwłaszcza w amunicji i artylerii. Jak z sarkazmem zanotował w swym dzienniku oficer sztabu 14. c. k. brygady górskiej Walter Adam: „Nasz parlament przecież wiedział lepiej niż wojskowi, czy oddziały górskie potrzebują nowoczesnej artylerii, czy nie. Teraz za zaoszczędzone korony musimy płacić krwią. Chociaż nie krwią parlamentarzystów”. Przestarzałe działa, jakimi dysponowały oddziały górskie – w tym także Legiony – strzelały na czarny proch, co ułatwiało nieprzyjacielowi wykrycie ich stanowisk. Także ich precyzja pozostawiała wiele do życzenia.

Już w pierwszych dniach września 1914 roku zwrócono się do Niemców z prośbą o pilne dostawy amunicji. Problemy zaopatrzeniowe wiosną 1915 roku przybrały wymiar katastrofalny. Naprędce sformowane i skierowane do grupy Pflanzer-Baltina bataliony marszowe nierzadko nie miały nawet mundurów. Żołnierze szli do walki w ubraniach cywilnych, jedynie z czarno-żółtymi opaskami na rękawach (barwy dynastii habsburskiej).

Inne formacje nie miały za to… karabinów i czekały na zapleczu frontu na te zwolnione przez rannych i zabitych. Czasem karabiny owszem były, ale nawet aż w trzech typach, co powodowało problemy ze zdobyciem amunicji do nich. Nie dziwi zatem rosnący pesymizm i apatia wśród c. k. żołnierzy. Powstało wówczas powiedzenie, że Austriacy są po to, aby zatrzymać nieprzyjaciół dopóki nie przyjdzie wojsko. Czyli Niemcy.

W szeregach 3. c.k. armii walczył tzw. korpus beskidzki (Beskidenkorps), czyli XXXVIII korpus rezerwowy gen. Johannesa Marwitza. W rejonie wschodnich Bieszczad, między 3. c.k. armią a grupą Pflanzer-Baltina biła się niemiecko-austro-węgierska, utworzona w styczniu 1915 roku, Armia Południowa (Südarmme) gen. Aleksandra Linsingena. Niemcy od początku psioczyli na swego sojusznika. „Austriacy są tak jak i wcześniej żałośni. Wczoraj znów cofnęli się w Karpatach. Biją się rzeczywiście fatalnie” – zanotował pod koniec marca 1915 r. wysoki rangą oficer z otoczenia cesarza Wilhelma II Moritz von Lyncker, dodając kilka dni później: „Oni nie są w stanie nawet utrzymać się w Karpatach. Jeśli teraz zaatakują ich Włosi, to znajdą się oni w bardzo trudnym położeniu, a wraz z nimi – my”.

Rzeczywiście sytuację na froncie uważnie śledziły neutralne Rumunia i Włochy, czekając na dogodny moment, aby włączyć się do rozbioru monarchii habsburskiej. Na początku 1915 r. od Gorlic po Czerniowce 18 dywizji piechoty i 6 kawalerii odpierało uderzenia 20 rosyjskich dywizji piechoty i 11 kawalerii. Do kwietnia 1915 r. liczba dywizji państw centralnych na tym odcinku frontu wzrosła do 46.

Oprócz obrony przed rosyjskim naporem kilka razy podejmowały one próby przebicia się do obleganego Przemyśla. Jednak nadaremno. 22 marca 1915 roku twierdza skapitulowała. Po jej zdobyciu Rosjanie zdwoili ataki na karpackie przełęcze. W następnym miesiącu siły sprzymierzonych często znajdowały się na krawędzi katastrofy. Rosjanie wtargnęli na Węgry, zajmując m.in. Medżilaborce i podchodząc pod Bardejów. Także w Bieszczadach między Komańczą a Ustrzykami Górnymi znacznie posunęli się w kierunku głównego wododziału. Jednak armia carska wyczerpała swe możliwości ofensywne. Z powodu braku ludzi, amunicji i sprzętu pod koniec kwietnia musiała wstrzymać działania zaczepne.

[srodtytul]Na Rusi Zakarpackiej, Bukowinie i wschodniej Galicji[/srodtytul]

Miesiąc po bitwie pod Młotkowem II Brygadę Legionów podzielono na dwie grupy bojowe. Pięć batalionów, dwa szwadrony jazdy i dwie baterie dział dowodzone przez gen. Trzaskę-Durskiego weszły w skład mobilnego odwodu rzucanego w najbardziej zagrożone miejsca. W pierwszym etapie forsownym marszem, brnąc w głębokim śniegu, w trzy dni pokonali 100 km, wypierając wojska carskie z rejonu Żabiego i Worochty na Huculszczyźnie. Podczas tych walk do Legionów przyłączyło się sporo Hucułów. W połowie grudnia grupę Trzaski-Durskiego ponownie przerzucono na Górne Węgry, gdzie w rejonie Ökörmezö (ukr. Miżhirja) osłaniali skrzydło sąsiadującej z grupą Pflanzer-Baltina 3. c.k. armii. Realizacja tego zadania zważywszy na szczupłość sił i braki w sprzęcie, graniczyła z cudem. Wymagała pomysłowości i podejmowania nieszablonowych, ryzykownych działań (np. liczne wypady patroli na tyły nieprzyjaciela, markownie własnych pozycji ogniskami). Żołnierzom doskwierała w tym czasie odwilż i towarzyszące jej rzęsiste deszcze. Podczas tych walk legioniści, którym przydzielono w końcu pierwsze karabiny maszynowe, trzykrotnie szturmowali górę Kilwa. Przed Bożym Narodzeniem 1914 r. udało się ustabilizować front, który Polacy utrzymywali jeszcze przez trzy tygodnie.

[wyimek]GŁÓD Zaczyna się u nas głodówka. Od czterech dni nie otrzymaliśmy chleba. Wczoraj na obiad mieliśmy tylko po łyżce niedosolonego ryżu. Dziś na śniadanie otrzymaliśmy po pół łyżki kawy czarnej, a na obiad przysłano nam samego jałowego rosołu bez mięsa, bo mięso zjadła czwarta kompania.[/wyimek]

[i]Henryk Tomza, „Dziennik Legionisty 1914 – 1915”, Oficyna Wydawnicza Mówią wieki, Warszawa 2008[/i]

W połowie stycznia 1915 roku grupa została zluzowana przez pododdziały nowo utworzonej Armii Południowej. Legionistów przerzucono koleją na prawe skrzydło ugrupowania Pflanzer-Baltina, gdzie Rosjanie z Bukowiny ponownie grozili inwazją Węgier. Pod nieobecność urlopowanego Trzaski-Durskiego legionistami formalnie dowodził na tym odcinku Zygmunt Zieliński. Podwładni cenili go za rozległą wiedzę wojskową, osobistą odwagę i stalowe nerwy, ale przede wszystkim za troskę o powierzonych mu żołnierzy. Od 18 do 21 stycznia legioniści stoczyli ciężkie boje w wąwozie pod miejscowością Kirlibaba (rum. Čarlibaba). Podczas tych walk musieli spędzić kilka nocy na otwartym terenie przy trzydziestostopniowym mrozie. Rosjanie zostali zmuszeni do wycofania się na północ. Po opanowaniu Kirlibaby polskie jednostki prowadziły na wschód od tej miejscowości działania pozorujące, mające zdezorientować Rosjan co do kierunku planowanego uderzenia. Ofensywa wkroczyła do Galicji. Legioniści wyzwolili m.in. Śniatyń, a później walczyli w rejonie Kołomyi. W połowie marca 1915 r. jednostki polskie wycofano z frontu na odpoczynek i reorganizację.

[srodtytul]Republika Rafajłowska[/srodtytul]

Podczas opisanych powyżej walk na stanowiskach pod Rafajłową wciąż tkwiła reszta brygady pod dowództwem Hallera. Tworzyły ją trzy bataliony piechoty, pół baterii artylerii i pluton jazdy. Licząca ok. 1500 żołnierzy formacja, operacyjnie podporządkowana dowództwu 6. c.k. dywizji piechoty broniła dostępu do przełęczy karpackich od strony Nadwórnej.

Służba w warunkach wojny pozycyjnej też nie należała do łatwych. Nieustannie należało zachowywać czujność, gdyż teren był trudny i rozległy, a Rosjanie mogli obejść przez góry główne pozycje legionistów znajdujące się w wąskim gardle doliny rzeczki Bystrzycy Nadwórniańskiej. Dlatego konieczne były nieustanne patrole. Na wszelki wypadek przygotowano pozycje obronne przed Rafajłową i na przełęczach. Od połowy grudnia 1914 roku Rafajłowa – co żołnierze z dumą podkreślali – była jedynym obszarem Galicji wschodniej wolnym od rosyjskiej okupacji. Legioniści, którzy sprawowali nad nim samodzielną władzę, zwali go Republiką Rafajłowską. Na przełomie 1914 i 1915 roku walki sprowadzały się głównie do starć patroli i sporadycznej wymiany ognia na wysuniętych placówkach.

[srodtytul]Kołomyja wokół Rafajłowej[/srodtytul]

Ten względny spokój przerwał niespodziewany atak rosyjski w nocy z 23 na 24 stycznia 1915 roku. Cztery bataliony zaatakowały Rafajłową z dwóch stron. Kluczową rolę miało odegrać zaskoczenie. Aby nie zdradzić przedwcześnie planów, atak miał być przeprowadzony wyłącznie na bagnety, a żołnierzom biorącym w nim udział na wszelki wypadek odebrano naboje. W pierwszej fazie bitwy Rosjanom udało się zająć wysunięte placówki, most na rzece, dwie linie okopów, a nawet budynek kwatery sztabu Legionów w Rafajłowej. Legioniści zreorganizowali jednak siły i przystąpili do kontrataku na bagnety, spychając Rosjan na skraj wsi. Aby utrudnić im odwrót i dopływ posiłków, legionowa artyleria zaczęła ostrzeliwać most i prowadzącą przez niego drogę. Rosjanie jednak nie rezygnowali i po uporządkowaniu swych szeregów aż czterokrotnie podejmowali natarcie. W trakcie ostatniego w użycie poszły kolby i pięści.

Legioniści obronili jednak zajmowane pozycje, a Rosjanie wraz z nastaniem świtu musieli się wycofać na pozycje wyjściowe. Stracili w bitwie ok. 100 zabitych, 200 rannych i 140 jeńców. Po stronie polskiej straty były znacznie mniejsze: pięciu zabitych, 16 rannych i 66 zaginionych. Polakom pomógł także fakt, że mające dokonać oskrzydlenia oddziały rosyjskie nie zdążyły zająć na czas pozycji wyjściowych i wziąć udziału w bitwie. Określenie „rosyjskie” nie jest tu do końca właściwe, w carskich szeregach służyło bowiem wielu Polaków.

[wyimek]SALWA POD RAFAJŁOWĄ Było nas dwa plutony tylko, wysunięte naprzód, żadnej łączności i żadnej pomocy blisko. Od strony placówek słychać coraz wyraźniej „hurra! „… Nie czekając rozkazu chorążego Heydy, zakomenderowałem: „Strzelać prosto, salwami. Cel! Pal!”. Pozycje i przejście przez Przełęcz Pantyrską zostały utrzymane.[/wyimek]

[i]Henryk Tomza, „Dziennik Legionisty 1914 – 1915”, Oficyna Wydawnicza „Mówią wieki”, Warszawa 2008[/i]

Pod koniec stycznia dowództwo 6. c.k. dywizji piechoty podjęło decyzję o przejściu do ofensywy w dolinach Bystrzycy Nadwórnianskiej i Słotwińskiej. W pierwszym rzędzie należało wyprzeć Rosjan z oddalonej od Rafajłowej o 10 km Zielonej. Atak od frontu miał przeprowadzić Haller, od tyłu zaś, po obejściu pozycji rosyjskich przez góry – batalion Roi. Ten ostatni dotarł do celu po dwóch dniach morderczego marszu w ponadmetrowym śniegu i zadymkach. Jednak jego atak nie został wsparty od czoła. Mimo to Roja zdecydował się zaatakować i wdarł się do wsi. Gdy Rosjanie zorientowali się, jak szczupłymi siłami dysponują napastnicy, wyparli legionistów w góry.

Jednak na początku lutego 1915 r. sami rozpoczęli odwrót z doliny. Za nimi postępowały siły legionowe, zajmując Zieloną, Młotków, Słotwinę i leżące zaledwie 12 km od Stanisławowa Bohorodczany. Nie dane im było jednak wkroczyć do samego miasta, gdyż wycofano ich z pierwszej linii i przerzucono do Kołomyi na odpoczynek. Nie cieszyli się nim długo. W wyniku lokalnej kontrofensywy Rosjan pod Stanisławowem w pośpiechu wrócili w ten rejon. Po kilkudniowych walkach i ustabilizowaniu frontu wrócili do Kołomyi.

Stan II Brygady zebranej w całości po raz pierwszy od końca listopada 1914 roku był zatrważający. Jej szeregi w kampanii karpackiej stopniały o połowę – do nieco ponad 4 tys. żołnierzy. Ponadto 70 proc. z nich z powodu choroby lub skrajnego wyczerpania nie była zdolna do służby. Jak zanotował w swych dziennikach August Krasicki z grupy Trzaski-Durskiego: „W 5 batalionach jest wszystkiego 680 ludzi zdolnych do boju. Reszta chorych z gorączką i ranami. Karabinów 10 proc. nie funkcjonuje, karabiny maszynowe zacinają się, armatki bez celowników. Trudno się temu dziwić, gdy się zważy, że od października Legiony są w nieustannym boju i to w tak ciężkim terenie jak Karpaty w zimie, bez żadnego uzupełnienia, podczas gdy pułki austriackie niektóre były już 5 razy uzupełnione”. Największe straty poniosły pierwsze bataliony z 2. i 3. Pułku Piechoty, wykorzystywane jako jednostki szturmowe.

[srodtytul]Zdyscyplinowani inaczej[/srodtytul]

Stosunki legionistów z Austro-Węgrami od samego początku nie układały się najlepiej. Już w momencie wysłania ich w Karpaty Naczelny Komitet Narodowy protestował przeciw rozdzieleniu Legionów, domagając się od naczelnego dowództwa c.k. armii, by obie brygady wspólnie walczyły na terenie zaboru rosyjskiego. Apel ten na nic się nie zdał. Legionistów traktowano podejrzliwie. Otrzymywali oni także najgorsze zaopatrzenie, mimo że w drugim okresie walk w Karpatach stanowili odwód grupy Pflanzer-Baltina kierowany na najbardziej zagrożone odcinki frontu.

Dowódca ten także nie był lubiany przez swych podwładnych, zarówno przez legionistów, jak i żołnierzy c.k. armii. Nadano mu, przekręcając nazwisko, prześmiewczy przydomek „Balt-hin, Balt-her”, co w wolnym tłumaczeniu można oddać jako „szybko tam, szybko nazad” (z niem. Bald – szybko; hin und her – tam i z powrotem). Odnosiło się to do tego, że dowodzone przez niego wojska po rzadkich sukcesach szybko musiały się wycofywać.

Z czasem legioniści zyskali szacunek swych towarzyszy broni. W lutym 1915 roku, gdy grupa Hallera została wyłączona spod dowództwa 6. c.k. dywizji piechoty, jej dowódca gen. Karl Křitek napisał w rozkazie pożegnalnym: „Dywizja z przykrością rozłącza się z dzielnymi batalionami Legionów. Przy sposobności tej wyrażam w imieniu najwyższej służby najwyższe uznanie dzielnym ich dowódcom”. Po półrocznej kampanii w Karpatach w marcu 1915 r. przyznano w brygadzie 31 awansów. Hallera awansowano do stopnia pułkownika, a Roję i Januszajtisa – podpułkowników.

Jak pisał o Legionach kilka miesięcy po zakończeniu walk karpackich sam Conrad von Hötzendorff: „Biją się wspaniale, ale jednak w obozie brakuje im dyscypliny. To nie zawsze wynika ze złej woli. Oni rozumieją ją inaczej”. Piłsudskiego ocenił mianem dziarskiego chwata, choć nie przypadło mu do gustu, że zwykł on wszystko robić po swojemu.

[srodtytul]Bilans walk karpackich[/srodtytul]

Gdy na początku maja 1915 roku wojskom państw centralnych udało się przełamać front na odcinku między Gorlicami a Tarnowem, a wkrótce potem sforsować Wisłokę i San, Rosjanie w pośpiechu opuszczali stanowiska w górach. Jak wspominał Polak w rosyjskiej służbie, gen. Eugeniusz Henning-Michaelis walczący wówczas w Bieszczadach: „Dwa dni później otrzymałem lakoniczny rozkaz przygotowania się do ewakuacji Karpat.

Przypuszczałem na razie, że cofniemy się tylko na główny grzbiet Beskidów, ale w kilka godzin nadeszło hiobowe wyjaśnienie: miałem w ciągu doby odesłać szpitale o trzy dni marszu, zniszczyć składy w Ciśnie, zburzyć kolejkę, a po dokonaniu tego rozpocząć odwrót. Rozkaz ten zdruzgotał mnie po prostu – mieliśmy więc bez walki oddać z powrotem Beskidy zdobyte tak szalonym wysiłkiem i ofiarami? Ileż tysięcy trupów usłało przy ich zdobywaniu zbocza i szczyty?! Oburzenie i wstyd żarły mi wprost duszę”.

Łącznie w Karpatach Rosjanie stracili według różnych szacunków od 1,2 do 2 mln żołnierzy. Cena za odparcie rosyjskich ofensyw w górach okazała się wysoka również dla c.k. armii. Między styczniem a kwietniem 1915 r. (wliczając w to walki o Przemyśl) jej straty wyniosły 600 – 800 tys. zabitych, rannych, chorych, zaginionych i wziętych do niewoli. Średnio dziennie na froncie karpackim wojska austro-węgierskie traciły 6600 osób. Według historyka Emila Ratzenhofera „życie statystycznego żołnierza” na froncie karpackim trwało od pięciu do sześciu tygodni – po tym okresie był on ranny, chory, miał odmrożenia, trafiał do niewoli lub ginął.

Danina krwi złożona przez Żelazną Brygadę wyniosła około połowy stanów wyjściowych. Nie złożono jej na darmo. II Brygada przyczyniła się do utrzymania linii karpackiej, co zapobiegło upadkowi Austro-Węgier już w pierwszym roku wojny. Ich klęska pociągnęłaby ze sobą konieczność zakończenia wojny także przez Rzeszę, a triumfujący carat nie byłby skłonny do jakichkolwiek – może poza kosmetycznymi – ustępstw na rzecz Polaków. Jak pokazała przyszłość, przedłużająca się, drenująca ludzkie i materiałowe zasoby państw zaborczych, prowadząca do dekompozycji i delegitymizacji struktur politycznych i społecznych wojna leżała w polskim interesie narodowym.

[i]Piotr Szlanta

badacz Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego[/i]

Armii austro-węgierskiej od początku nie szło najlepiej. Julian Wapularski na łamach „Gazety Warszawskiej” tak po dekadzie wspominał nastroje panujące pod koniec sierpnia 1914 r. we Lwowie: „Oto gdy pewnego razu patrolujący żandarm podszedł do grupki ludzi i rzucił zdawkowe »No cóż, zwyciężamy?«, otrzymał w odpowiedzi natychmiast: »Tak zwyciężamy, szkoda tylko, że te zwycięstwa są coraz bliżej Lwowa«”.

Kilka dni później do stolicy Galicji wkroczyły wojska rosyjskie, a w ciągu kilku tygodni podeszły pod sam Kraków. Od Rynku dzieliło ich w linii prostej zaledwie kilkanaście kilometrów. Jednak w wyniku kontruderzenia c.k. armii i bitwy pod Limanową front cofnął się o ponad 100 km i pod koniec 1914 r. ustabilizował mniej więcej na wysokości Tarnowa. Za nim zaś pozostawał oblężony przez Rosjan Przemyśl z ponad 100-tysięczną załogą.

Pozostało 97% artykułu
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL