Zdumiewające oświadczenie

Polityka i rozsądek rzadko chodzą w parze. Jeszcze gorzej jest z polityką i przyzwoitością. Można wręcz powiedzieć, że to pojęcia przeciwstawne. Choć i w tym wypadku, jak od każdej reguły, zdarzają się wyjątki.

Publikacja: 30.03.2023 22:00

Prezydent Stanów Zjednoczonych Lyndon B. Johnson dekoruje medalami amerykańskich żołnierzy podczas w

Prezydent Stanów Zjednoczonych Lyndon B. Johnson dekoruje medalami amerykańskich żołnierzy podczas wizyty w Wietnamie w 1966 r.

Foto: LBJ Library/Yoichi Okamoto /JJARichardson/wikipedia/domena publiczna

Za taki uważam oświadczenie wygłoszone 55 lat temu przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Lyndona B. Johnsona. 31 marca 1968 r. zaskoczył wszystkich przyjaciół, zwolenników i cały naród, kończąc przemówienie telewizyjne oświadczeniem, że nie będzie się ubiegał i nie zaakceptuje nominacji swojej partii na kolejną kadencję prezydencką. Paradoksalnie następnego dnia poparcie prezydenta wzrosło z 36 do 49 proc., dając mu wysokie szanse na zwycięstwo wyborcze.

Johnson słowa dotrzymał. 20 stycznia 1969 r. opuszczał Biały Dom ze spokojem na twarzy, wewnętrznie przeżywał jednak prawdziwą rozpacz. Opowiedział o tym cztery lata później dziennikarzowi Walterowi Cronkite’owi w czasie godzinnego wywiadu telewizyjnego, przeprowadzonego 12 stycznia 1973 r. na ranczu Johnsonów w Teksasie. Niechętnie wracał wspomnieniami do wojny w Wietnamie, za to chciał rozmawiać o swoich dokonaniach społecznych, a zwłaszcza o wsparciu ruchu na rzecz praw obywatelskich. W czasie tej rozmowy Johnson odpalał papierosa za papierosem. W pewnym momencie Walter Cronkite, który wiedział o fatalnym stanie zdrowia byłego prezydenta, nie wytrzymał i zapytał swojego rozmówcę, czy zamierza rzucić palenie. Były prezydent spokojnie zmierzył go swoim słynnym, przenikliwym spojrzeniem i odpowiedział, że dla jego serca lepiej jest „palić, niż się denerwować”. Mylił się. Dziesięć dni później, 22 stycznia 1973 r., LBJ doznał rozległego zawału serca. Zmarł w drodze do Brooke Army Medical Center w San Antonio.

Dlaczego najpotężniejszy człowiek na świecie dobrowolnie zrezygnował z władzy, do której dążył przez całe życie? Co gnębiło go po opuszczeniu Białego Domu?

Uważam, że jego niespodziewaną rezygnację ze starań o kolejną kadencję należy odczytywać jako manifest politycznej bezsilności wobec niewidzialnych sił, które wepchnęły Amerykę w wietnamską pułapkę. Ta demonstracja była w pewnym stopniu przyjęciem na siebie politycznej odpowiedzialności za śmierć setek tysięcy wietnamskich cywilów i dziesiątek tysięcy amerykańskich żołnierzy.

Do końca życia Johnson dławił się własnym poczuciem winy za to, że dał się nabrać służbom specjalnym na tzw. incydent tonkiński, który posłużył do powstania niebezpiecznego precedensu w amerykańskim prawie konstytucyjnym. Prezydent Lyndon B. Johnson zwrócił się bowiem do Kongresu o uznanie zasadności akcji odwetowej wobec Wietnamu Północnego. 7 sierpnia 1964 r. Senat przyjął „Rezolucję w sprawie Zatoki Tonkińskiej” stosunkiem głosów 88:2, a Izba Reprezentantów – jednogłośnie. Od tej pory szef rządu federalnego otrzymał prawo do „podejmowania wszelkich koniecznych kroków w celu odparcia jakichkolwiek zbrojnych ataków przeciwko Stanom Zjednoczonym”. Każdy następny gospodarz Białego Domu mógł się powołać na powyższą rezolucję, wydając rozkaz do przeprowadzenia operacji wojskowej poza granicami USA. Johnson uświadomił sobie, że 7 sierpnia 1964 r. amerykański Kongres otworzył puszkę Pandory. Jeden człowiek uzyskał pełne niekontrolowane prawo do użycia najpotężniejszych sił zbrojnych na świecie – wyłącznie według własnej i subiektywnej oceny stanu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego.

Od 1964 r. prezydent USA może powołać się na kazus rezolucji tonkińskiej, żeby zaatakować dowolny kraj na świecie, mimo że żaden punkt Konstytucji USA nie uprawnia go do ataku prewencyjnego. Każde użycie wojska prezydent może tłumaczyć „odpieraniem ataków zbrojnych przeciwko Stanom Zjednoczonym”. A to niestety otwiera pole do niebezpiecznych nadużyć ze strony wojskowych i cywilnych struktur wywiadowczych.

55 lat temu prezydent Johnson zrozumiał, że padł ofiarą prowokacji służb specjalnych. Jego rezygnacja z kolejnej kadencji w Białym Domu zdawała się zawierać bardzo ponure i ukryte przesłanie: „Ja tu tak naprawdę nie rządzę”. Do końca życia Johnson sugerował, że o wojnie w Wietnamie wcale nie zdecydowano w Białym Domu. Idea wysłania amerykańskich żołnierzy do Wietnamu narodziła się w Langley i Pentagonie.

Za taki uważam oświadczenie wygłoszone 55 lat temu przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Lyndona B. Johnsona. 31 marca 1968 r. zaskoczył wszystkich przyjaciół, zwolenników i cały naród, kończąc przemówienie telewizyjne oświadczeniem, że nie będzie się ubiegał i nie zaakceptuje nominacji swojej partii na kolejną kadencję prezydencką. Paradoksalnie następnego dnia poparcie prezydenta wzrosło z 36 do 49 proc., dając mu wysokie szanse na zwycięstwo wyborcze.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL