Złowieszczy koncert niemieckiej artylerii trwa od dłuższego czasu. Pociski uderzają mniej lub bardziej celnie w pozycje okopanej carskiej piechoty. Choć to środek nocy, na odcinku frontu ciągnącym się od bolimowskiego tartaku do Białynina jest jasno niczym za dnia. W pewnym momencie ostrzał nieco słabnie, ale do huku wystrzałów dołącza dziwny, niepokojący dźwięk, coś jakby jednostajny syk pary wydobywającej się z kotłów. Rosyjscy żołnierze w pierwszej linii okopów spoglądają na siebie ze zdziwieniem. Ki diabeł? U niektórych ciekawość bierze górę – wysuwają głowy ponad linię umocnień. Widok jest fascynujący i groźny zarazem. W ich stronę sunie wysoki na 6 metrów wał gęstego kłębiącego się dymu. Gdy kolejne eksplozje przełamują na krótką chwilę mrok nocy, daje się zauważyć, że obłok mieni się brudnozielonym blaskiem. Popychany wiatrem jest coraz bliżej, a w miejscach, gdzie napotyka przeszkody terenowe, formuje fantasmagoryczne kształty. „Do okopów! Utrzymać pozycje!” – krzyczą oficerowie. W tych słowach czai się śmierć, ale nikt, łącznie z tymi, którzy te komendy wydają, nie jest w tym momencie świadom niebezpieczeństwa. Przecież to jedynie zasłona dymna przed atakiem piechoty, nic nowego pod słońcem.
Kiedy zielonkawy obłok dociera do pierwszej linii rosyjskich umocnień, nagle, na krótką chwilę, zrywa się silny podmuch wiatru, który przenosi go ponad okopami i kieruje w stronę kolejnych linii rowów strzeleckich. Żołnierze wiedzą już jednak, że z tym dymem jest coś bardzo nie tak – ledwo ich musnął, a czują pieczenie w oczach i gardle, w powietrzu zaś unosi się dziwny nienaturalny zapach. Ale i tak można uznać ich za szczęściarzy, co prawda za moment spadnie na nich uderzenie niemieckiej piechoty, wielu z nich zginie, ale przynajmniej polegną z bronią w ręku, tocząc wyrównany bój. Nie zstąpią do gazowego piekła, jak ich koledzy obsadzający drugą i trzecią linię okopów.
Niezwykła chmura, która nadciągnęła od niemieckiej strony, nie jest bowiem zwykłym dymem, którego zawsze pełno na polu walki. Nie jest to również gaz łzawiący – to niebezpieczny i śmiercionośny chlor. Jest cięższy od powietrza, kiedy więc dociera do okopów, spływa w dół, zatrzymuje się na dnie transzei, chwyta żołnierzy w śmiertelną pułapkę. Mdły, słodkawo-cierpki gaz wdziera się do gardła i oczu, pali, odbiera wzrok, powoduje wymioty, kaszel, plucie krwią. Najbardziej cierpią ci, którzy wciągnęli go do płuc w dużej ilości. Ich twarze albo puchną i sinieją, albo czernieją, jakby zostały zwęglone. Z nosa i uszu sączy się krew, z ust toczy krwawa piana. Tak działa najnowszy wynalazek ludzkości, przełomowa broń mająca odmienić losy wojny, a gehenna, której właśnie doświadczają żołnierze na polach pod Bolimowem, to jeden z jej pierwszych testów w warunkach bojowych.
Przedpiekle
Te dantejskie sceny wydarzyły się 31 maja 1915 r. Choć skala tego ataku gazowego, zwanego fachowo napadem falowym, była bez precedensu, to dla żołnierzy walczących na przedpolach Warszawy bynajmniej nie był to pierwszy kontakt z bronią chemiczną. Dokładnie cztery miesiące wcześniej, 31 stycznia 1915 r., Niemcy ostrzelali pozycje rosyjskie pociskami wypełnionymi bromkiem ksylilu. Kiedy po kilku miesiącach działań manewrowych, bitwie pod Łodzią i nieudanej próbie zdobycia Warszawy obie nieprzyjacielskie armie utknęły w okopach na linii Pilicy i Rawki, dowódcy niemieccy szukali skutecznego sposobu na przełamanie obrony Rosjan. Dlatego na początku roku w ten rejon skierowano świeżo sformowany 36. Pułk Saperów, zwany potocznie „pułkiem gazowym”. Żołnierze tej jednostki wypełnili 18 tysięcy pocisków artyleryjskich kalibru 150 mm bromkiem ksylilu (w każdym znajdowało się 4 kg tego materiału, łącznie 72 tony) i wczesnym rankiem 31 stycznia artyleria kajzera wystrzeliła je w kierunku okopów rosyjskich na 20-kilometrowym odcinku frontu Mogiły–Borzymów–Dachowo. Oprócz pocisków z bromkiem użyto także innego środka chemicznego, który miał wywoływać kichanie, rozszerzyć pęcherzyki płucne i w efekcie ułatwić wnikanie gazu łzawiącego. Bromek ksylilu nie był gazem śmiertelnym, ale miał działanie drażniące na skórę i oczy, a jego wdychanie prowadziło do obrzęku górnych dróg oddechowych, senności, zawrotów głowy i otumanienia.
Kiedy po trzech godzinach ostrzału do ataku ruszyła niemiecka piechota, okazało się, że żołnierze przeciwnika mają się całkiem dobrze i stawiają skuteczny opór. Pierwszy w historii wojen atak z użyciem broni chemicznej na dużą skalę (pionierskie, ograniczone próby podejmowano już w 1914 r.) okazał się całkowicie nieskuteczny ze względu na silny mróz i dużą ilość śniegu. Bromek ksylilu w niskich temperaturach nie rozprężał się właściwie, a poza tym pociski nim wypełnione grzęzły w głębokich zaspach i nawet jeśli doszło do eksplozji, to śnieg skutecznie utrudniał parowanie gazu. W rezultacie większość carskich żołnierzy nie zauważyła w ogóle, że została zaatakowana za pomocą broni chemicznej, a linia frontu ani drgnęła. Tam jednak, gdzie gaz ulotnił się w większej ilości, skutki jego działania były zauważalne – jak donosił korespondent „New York Timesa” Perceval Gibbon ranni Rosjanie opatrywani w szpitalu w Żyrardowie tak nasiąkli chemicznymi oparami, że lekarze musieli przerywać pracę, by zaczerpnąć świeżego powietrza.