Spoglądając na ziemski globus, można zauważyć, że masy lądowe na naszej planecie są rozłożone bardzo nierównomiernie. Większość kontynentów grupuje się w tzw. wyspie świata, obejmującej Europę, Azję i Afrykę. Obszar ten nazywany jest też Starym Światem. Ale obok świata starego istnieje na Ziemi i Nowy Świat. To obie Ameryki, oddzielone od wyspy świata przez rozległe oceany. Ten geograficzny fenomen miał w ludzkiej historii bardzo ważkie konsekwencje. Na początku holocenu, zaraz po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia, zarówno w Starym, jak i w Nowym Świecie nastąpiła rewolucja neolityczna: przejście od łowiecko-zbierackiego trybu życia do rolnictwa, wyrwanie ludzkości z naturalnego ekologicznie stanu dzikości i rozpoczęcie tym samym budowy kultury i cywilizacji. Od razu jednak między oboma światami zaznaczyły się spore różnice.
Cywilizacje Nowego Świata powstały później i rozwijały się wolniej niż te ze starego. W roku 1500, kiedy to oba światy zostały w końcu połączone, świat nowy nie znał jeszcze koła ani metalurgii i znajdował się z grubsza na poziomie, jaki świat stary osiągnął już ponad cztery tysiąclecia wcześniej, w czasach Starego Państwa w Egipcie czy mezopotamskiego Sumeru. Przyczynami tego opóźnienia były przede wszystkim dwukrotnie mniejsze w porównaniu z wyspą świata rozmiary obu Ameryk oraz ich południkowa rozciągłość na osi północ–południe, co bardzo utrudniało wzajemną wymianę ludzi, idei i towarów. Do momentu przybycia konkwistadorów dwa najważniejsze amerykańskie ośrodki cywilizacyjne, andyjski i mezoamerykański, w ogóle nie wiedziały nawet jeszcze nawzajem o swoim istnieniu.
Amerykańskie cywilizacje prekolumbijskie
Pod wieloma względami są zadziwiająco podobne do swoich „chronologicznych” odpowiedników ze Starego Świata, pod innymi zaś zatrważająco obce w swojej pogardzie dla życia i upodobaniu do przemocy. Przyczyną owej, posuniętej wręcz do skrajnego bestialstwa, brutalności kultur prekolumbijskich było nie tylko ich zapóźnienie w rozwoju. Jedną z istotnych różnic pomiędzy Starym a Nowym Światem był także brak w tym drugim hodowlanych zwierząt, odpowiedników kóz, owiec, krów, świń czy koni. W konsekwencji w Ameryce rolę, jaką na wyspie świata odgrywały udomowione zwierzęta, przejęli… ludzie. W Mezoameryce prowadzono nawet tzw. wojny kwietne, których jedynym celem było wzięcie jeńców, złożenie ich w ofierze bogom i… skonsumowanie. Drugi – andyjski – ośrodek cywilizacyjny miał już jakieś zwierzęta do dyspozycji, zatem poziom brutalności był tam niższy. Ale niewiele niższy. Inkowie swoich poddanych co prawda nie traktowali w kategorii pokarmu, zwierząt rzeźnych, ale już jako robocze woły – jak najbardziej.
Amerykański eksperyment jest zatem fascynujący zarówno ze względu na podobieństwa, jak i na różnice między cywilizacjami, które rozwijały się w prawie całkowitej izolacji od siebie. Jeszcze bardziej pouczający jest ostateczny rezultat ich wzajemnego kontaktu, kiedy w końcu do niego doszło. Cywilizacja ze Starego Świata, wyżej rozwinięta, cywilizacje nowoświatowe… zasymilowała, czyli dosłownie zmiotła je z powierzchni Ziemi. Amerykańskie imperia, zdolne wystawić do boju dziesiątki tysięcy doświadczonych wojowników, zostały rozgromione i padły w dosłownie kilku bitwach nie w starciu z zawodowym wojskiem, ale nieregularnymi bandami, przeciwnikiem kilkaset razy (!) słabszym liczebnie. Przywiezione ze Starego Świata patogeny urządziły zaś wśród nieodpornych na nie amerykańskich tubylców prawdziwą rzeź.
W ciągu kilku pokoleń pierwotna prekolumbijska populacja Ameryk zmalała nawet o ponad 90 proc. Dzisiaj na kontynencie tym dominują europejskie i w mniejszym stopniu afrykańskie religie, europejskie języki, a nawet europejskie i afrykańskie geny. Szok kulturowy wywołany wzajemnym kontaktem cywilizacji na różnym szczeblu rozwoju dla słabszej z nich, mimo że i ona potrafiła zwycięzcę boleśnie ukąsić syfilisem, okazał się zabójczy. Notabene podobny przebieg miała też kolonizacja Australii. Pierwotne społeczności tego kontynentu były nawet bardziej od amerykańskich prymitywne. Nie wytworzyły jeszcze cywilizacji i nadal pozostawały przy łowiectwie i zbieractwie. Podobnie jednak jak te amerykańskie doszły na skraj biologicznej zagłady, a na Tasmanii nawet go przekroczyły. Z nużącą regularnością podobne historie pierwszych kontaktów powtarzały się w dziejach na okrągło. Ekspansja austronezyjskich rolników z dzisiejszych południowych Chin doprowadziła do eksterminacji prawie całej pierwotnej łowiecko-zbierackiej populacji dzisiejszych Filipin i Indonezji. Z kolei rolnicy Bantu w środkowej Afryce wytępili większość plemion Pigmejów i Khoi-san. I tak raz za razem. Powtarzalność tych przygnębiających procesów sugerowałaby, że mamy do czynienia z jakimś prawem natury. Czy rzeczywiście?