Naznaczony wygrywaniem

„Marzyłem o tytule, byłem dobrze do mistrzostw przygotowany, spodziewałem się zwycięstwa” – takie słowa wypowiedział 5 października 1977 r. Janusz Peciak. Działo się to w amerykańskim San Antonio, tuż po zakończeniu mistrzostw świata w pięcioboju nowoczesnym.

Publikacja: 06.10.2022 21:00

Janusz Peciak (w różowej koszuli) wraz z Polonusami (San Antonio, 1977 r.). W roku 1984 na posiedzen

Janusz Peciak (w różowej koszuli) wraz z Polonusami (San Antonio, 1977 r.). W roku 1984 na posiedzeniu PKOl Peciak jako jedyny zaprotestował przeciwko bojkotowi igrzysk w Los Angeles (jego stanowisko poparła Irena Szewińska). Rok później wyjechał do USA, gdzie spędził kolejne 32 lata życia

Foto: Archiwum Janusza Peciaka

Królami zawodów okazali się Polacy, zdobywając trzy medale – złoty i brązowy indywidualnie oraz złoty drużynowo. Amerykańska Polonia szalała z radości, a Janusz Peciak swój występ podsumował krótko: „Jestem szczęśliwy”.

Rodzina

Początek 1939 roku. W Polsce jeszcze prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, że kończy się czas pokoju w Europie. Nie mają też takiej świadomości państwo Stefan i Janina Peciakowie. Ponieważ w kraju nad Wisłą niełatwo jest znaleźć dobrze płatną pracę, Stefan decyduje się na wyjazd zarobkowy do Francji. Tam zastaje go wrzesień. Do kraju przedostać się nie ma szans; żona też nie ma możliwości, żeby do niego przyjechać. Rozłąka trwa.

Nadchodzi rok 1940. Niemcy atakują Francję. W trakcie działań wojennych Stefan zostaje ciężko ranny. W szpitalu, do którego trafia, dochodzi do epizodu, który będzie miał spory wpływ na przyszłość jego i jego przyszłego potomstwa. Pielęgniarka, wypełniająca kartotekę, nie mogąc rozszyfrować z zakrwawionych dokumentów, jaka jest druga litera nazwiska nowo przybyłego pacjenta, wpisuje Pyciak vel Peciak. I tak już zostaje – rodzina Peciaków na kilkadziesiąt następnych lat uzyskuje dodatkowy człon w swoim nazwisku.

Po wyjściu ze szpitala Stefan Pyciak-Peciak staje przed dylematem – co dalej? Wyjechać do Wielkiej Brytanii czy wracać do Polski? Wybiera to drugie – wszak obiecał żonie, że wkrótce będą razem. A poza tym, któż lepiej zaopiekuje się rekonwalescentem niż „prywatna” pomoc medyczna (Janina jest pielęgniarką).

Stefan z ogromnymi perypetiami przebija się do kraju. Peciakowie są ponownie razem; i nie zamierzają stać biernie wobec hitlerowskiego najeźdźcy. Janina pomaga, komu może (w tym żydowskim dzieciom), Stefan włącza się do ruchu oporu.

– Rodzice bardzo niechętnie wspominali czasy wojny. Bali się, że ja albo mój starszy brat „chlapniemy” coś na podwórku. Właściwie to wiem tylko tyle, że tata pod pseudonimem Hardy działał w AK, brał udział w powstaniu warszawskim. Po upadku powstania moja mama trafiła z maleńką córeczką do obozu w Pruszkowie (była już wtedy w drugiej ciąży). Zima była mroźna i moja siostra nabawiła się zapalenia płuc, a ponieważ zlikwidowano właśnie szpital obozowy, mama wyruszyła z nią pieszo do Warszawy. Niestety, w drodze moja siostra Mirusia zmarła na jej rękach. Miała rok i dwa miesiące. A dwa tygodnie później urodził się mój brat Jerzy.

Mistrzowskie szlify

Janusz Gerard Pyciak-Peciak przyszedł na świat 9 lutego 1949 r. I od małego obcował ze sportem. Działo się tak dlatego, że wielkim pasjonatem tej dziedziny życia był nie kto inny, jak jego ojciec, z zawodu księgowy. Grał nieźle w ping-ponga, ale uwielbiał też boks, lekkoatletykę, pływanie… Zabierał więc małego Janusza na wszystkie najważniejsze zawody sportowe, które odbywały się w Warszawie. Bywali razem na memoriałach Kusocińskiego; byli na owianym legendą (100 tys. ludzi na Stadionie Dziesięciolecia) meczu lekkoatletycznym Polska–USA w 1958 r.; byli też na mistrzostwach Europy w boksie, które w 1953 r. gościły w hali Gwardii. Na czteroletnim malcu walki pięściarskie musiały wywrzeć spore wrażenie, bo gdy nieco podrósł…

– Zacząłem trenować u pana Niedźwiedzkiego w tzw. pierwszym kroku bokserskim. I szło mi naprawdę nieźle. Stoczyłem pięć czy sześć walk – wszystkie wygrałem. No ale w końcu trafiła kosa na kamień. W kolejnym pojedynku otrzymałem od mojego rywala uderzenie, które nadleciało nie za bardzo wiem skąd. Chyba był to jakiś zamachowy… No i zobaczyłem wszystkie kolory świata. Walkę oczywiście przerwano. Gdy nieco ochłonąłem, stwierdziłem, że boks jest fajny, jak się kogoś okłada, ale jak się samemu dostaje, to już nie jest tak przyjemnie.

Przerwana „kariera” bokserska nie wpłynęła na usposobienie Peciaka; a „charakterek” od najmłodszych lat miał nie najłatwiejszy. Owocowało to tym, że jak w szkole działo się coś złego, to natychmiast w kręgu podejrzanych był nie kto inny, jak on. Częstokroć słusznie…

W kwestii zachowania szło więc Peciakowi w szkole różnie, ale z nauką jakichś większych problemów nie miał. Brylował przy tym w sporcie. Zauroczony zawodami lekkoatletycznymi, chciał iść w ślady swoich idoli – Chromika, Krzyszkowiaka, Ożoga… Przy okazji zauważył, że bieganie nie przysparza mu żadnych trudności, a wręcz przeciwnie – sprawia mu przyjemność. Tak więc biegał, biegał i biegał. I widać było tego efekty.

Nieopodal ulicy Żurawiej, gdzie mieszkał z rodzicami i starszym bratem w ciasnym lokalu z toaletą na podwórku, była stacja benzynowa. Okoliczna młodociana ferajna urządzała tam zawody, które polegały na tym, że biegało się wokół tej stacji dotąd, dopóki wystarczało sił, a wygrywał ten, który schodził z trasy ostatni. Janusz zwyciężał raz za razem, co budowało jego pozycję zarówno wśród rówieśników, jak i starszych kolegów. Na ten szacunek kumpli miała wpływ jeszcze jedna rzecz – bitwy podwórkowe. Toczono je wówczas nagminnie, a najbardziej zaciekłe były boje pomiędzy Żurawią a Hożą. Janusz brał w nich udział regularnie i jak to w takich przypadkach bywa, raz był na wozie, raz pod wozem. Czasami wracał więc do domu z podbitym okiem czy jakimś innym „drobnym” zadrapaniem. Tak hartował się do roli mistrza. Nie mógł się tylko zdecydować, w jakiej dyscyplinie chce tym mistrzem zostać. Próbował sił w wielu dyscyplinach. W piłce nożnej nie poszło mu zbyt dobrze. Bo choć umiejętności miał, to nie bardzo mógł się przystosować do zasad gry zespołowej. Jak dostał piłkę, to nie chciał nikomu jej oddać – kiwał się, kiwał i kiwał.

Chronologicznie pierwszą dyscypliną, którą zaczął uprawiać, było pływanie (nauczył się pływać w wieku sześciu lat). Miał spore szczęście – w Marymoncie trafił na Józefa Makowskiego, trenera, który wcześniej we Wrocławiu wychował fenomenalnego Marka Petrusewicza, naszego pierwszego rekordzistę świata. Okazało się jednak, że pływanie to nie było to – spędzając wiele godzin w wodzie czuł się odizolowany. Przerzucił się więc na piłkę wodną, zdobywając z Legią mistrzostwo Polski juniorów. Do waterpolo był jednak trochę za wątły, a poza tym coś ciągnęło go do sportów indywidualnych. W Technikum Budowlanym rozwijał zatem swoje zdolności biegowe. Jego nauczyciel WF-u Adam Sabat dostrzegł jego talent, a że był fanem biegów przełajowych, zaordynował mu treningi w terenie. Na efekty nie trzeba było długo czekać – Peciak nagminnie wygrywał zawody przełajowe na warszawskiej Agrykoli. A że umiał też doskonale pływać…

– Mój kolega Waldek Makay (przyjaźnimy się do dziś), świetny pływak, kraulista na długich dystansach, powiedział mi, że jest taka dyscyplina, jak pięciobój nowoczesny. Polecił mnie olimpijczykowi z Rzymu Jarosławowi Paszkiewiczowi, który był wówczas trenerem w Lotniku Warszawa. Ten, gdy zobaczył jak biegam i pływam, od razu mnie wziął pod swoje skrzydła.

Nam strzelać nie kazano

Peciak z wielkim zapałem zaczął się uczyć kolejnych dyscyplin pięciobojowych. Przyswojenie szermierki, a konkretnie szpady, przyszło mu z ogromną łatwością. Nie ma się co dziwić – przecież jest to sport walki, a walkę miał zakodowaną w swoim DNA. Doskonale poradził sobie też z jazdą konną. Lubił zwierzęta (w domu zawsze miał jakiegoś psa), w związku z czym bardzo szybko złapał wspólny język z końmi. Jeździectwo go relaksowało. Nieco gorzej było ze strzelaniem. Gdy zaczynał treningi strzeleckie, myślał, że będzie trochę tak jak w westernach. A tymczasem…

– W strzelaniu było dla mnie stanowczo za mało dynamiki. Te wszystkie rytuały z ładowaniem broni, przyjęciem odpowiedniej sylwetki, potem z samym oddaniem strzału, wreszcie z ćwiczeniami „na sucho” w domu… Trochę mnie to nudziło. Od początku swojej przygody z pięciobojem nie przepadałem za tą konkurencją.

Jego niechęć do strzelectwa we wczesnym okresie pięciobojowej kariery była, używając pewnej przenośni, wzajemna. No bo jak inaczej wytłumaczyć wydarzenia, które miały miejsce podczas igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. Peciak jechał na tę imprezę jako szerzej nieznany zawodnik. On jednak znał już swoją wartość i, nie chwaląc się tym, liczył na czołową szóstkę, a może nawet na medal. Po jeździe konnej i szermierce był ósmy. Na strzelnicy wszystko rozpoczęło się zgodnie z planem, a nawet lepiej. Po dwóch z czterech pięciostrzałowych serii miał na swoim koncie 98 punktów na 100 możliwych. Przyszła seria trzecia.

– Przy oddawaniu czwartego strzału usłyszałem taki specyficzny szczęk. Byłem przekonany, że to niewypał. Poprosiłem o interwencję sędziego. Podszedł do mnie, sprawdzamy, a tu w komorze są tylko cztery naboje. Po prostu w oryginalnym pudełku (były to pioniery produkcji radzieckiej) musiały być tylko cztery sztuki, a ja, ładując pistolet, nie zauważyłem tego. Wszystko przez to, że na strzelnicy działa się trochę jak automat – jesteś tak skupiony na strzelaniu, że nie myślisz o niczym innym. Nie usprawiedliwiam się jednak – mój błąd był ewidentny. A ponieważ ze względu na procedurę tego niewypału też już nie mogłem powtórzyć, oddałem w tej serii zamiast pięciu tylko trzy strzały. Straciłem 440 punktów pięciobojowych. Ostatecznie zająłem 21. miejsce.

Takie niepowodzenie może podciąć skrzydła nawet najtwardszemu. Peciak nie zamierzał jednak rozpamiętywać monachijskiego incydentu. Na kolejne igrzyska do Montrealu jechał jako wytrawny pięcioboista, „etatowy” mistrz Polski.

Kłamstwo ma krótką… klingę

Olimpijski występ w Montrealu Peciak rozpoczął poprawnie – na hipodromie miał tylko jedną zrzutkę. Uczynił to na koniu, którego przydzielono mu w wyniku losowania, a który miał na imię Mannix, czyli tak, jak pewien detektyw z niezwykle popularnego wówczas serialu amerykańskiego. Ciekawa zbieżność – następnego dnia wątek detektywistyczny okazał się bowiem kluczowy dla dalszego przebiegu zawodów.

19 lipca 1976 roku, godz. 8.00. 47 pięcioboistów wychodzi na szermiercze plansze usytuowane w hali Stadionu Zimowego Uniwersytetu Montrealskiego. Przed nimi rywalizacja na szpady systemem każdy z każdym, do jednego trafienia.

8.45. Boris Oniszczenko, utytułowany Ukrainiec w barwach ZSRR, faworyt do złotego medalu, wygrywa walkę z Brytyjczykiem Adrianem Parkerem. Parker reklamuje u sędziów, że nie został trafiony. Pobieżna kontrola szpady Oniszczenki nie wykazuje żadnych uchybień.

Janusz Peciak zwycięzcą plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski w roku 197

Janusz Peciak zwycięzcą plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski w roku 1977. W 1981 r. powtórzy ten sukces

Archiwum Janusza Peciaka

Około 9.00. Walka Oniszczenko – Jeremy Fox. 40 sekund do końca. Są w dużej odległości od siebie. Fox zbija klingę Oniszczenki, robi wypad i zadaje trafienie w pierś. Lampa kontrolna już jednak się świeci. Sygnalizuje trafienie Oniszczenki! Fox protestuje. Powstaje zamieszanie. W zgiełku Oniszczence, pod przykrywką gestu fai play, o mały włos nie udaje się podmienić podejrzanej szpady. Sędziowie są jednak czujni. Biorą jego broń do analizy.

Około 10.00. Komisja Sędziowska oświadcza, że szpada Oniszczenki była pęknięta przy rękojeści i to mogło powodować zwarcie obwodu. Oniszczenko może walczyć dalej. Oczywiście inną bronią. A jedyną karą ma być odjęcie punktów w walkach stoczonych skonfiskowaną szpadą.

Godz. 10.40. Brytyjczycy składają oficjalny protest. Żądają dokładniejszej analizy broni Oniszczenki. Interweniuje wybitna postać brytyjskiej szermierki, czterokrotna olimpijka Mary Glen-Haig.

Około 11.00. Na miejsce przyjeżdża Belg Charles Debeur, szef Międzynarodowej Federacji Szermierczej. Osobiście uczestniczy w ponownym demontażu broni Oniszczenki. Odkrycie jest szokujące: w uchwycie szpady jest wywiercony mały otwór, przykryty idealnie przylegającą irchą. Pod spodem znajduje się mikroskopijny przycisk, którego przyciśnięcie małym lub (sic!) serdecznym palcem powoduje zamknięcie obwodu. Serdecznym palcem…

Około 11.40. Organizatorzy wydają oficjalny komunikat. Pada w nim określenie: bezsprzeczne oszustwo. Boris Oniszczenko zostaje zdyskwalifikowany.

Godz. 12.00. Dwóch rosyjskojęzycznych panów w czarnych płaszczach i kapeluszach naciągniętych na oczy, wyprowadza Borisa Oniszczenkę, kapitana Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ze Stadionu Zimowego.

Biegnij, Janusz, biegnij!

W czasie, gdy Boris Oniszczenko zapisywał jedną z najbardziej niechlubnych kart w historii nowożytnego olimpizmu, pięciobojowa rywalizacja w szpadzie trwała w najlepsze. Zawodnicy, owszem, wiedzieli, że coś się dzieje, ale skupiali się głównie na swoich walkach. Czynił tak rzecz jasna również Janusz Peciak. I z godziny na godzinę (turniej trwał pół doby) szło mu coraz lepiej, a w końcówce wręcz rewelacyjnie – w swoich ostatnich 20 pojedynkach tylko raz zszedł z planszy pokonany! Ostatecznie po szermierce przesunął się na trzecie miejsce! Zaczęło pachnieć medalem; i to bardzo mocno. A jeśli coś miało tę woń zneutralizować, to mogło to być tylko strzelanie.

– Czy bałem się, że na strzelnicy znów będę miał jakieś kłopoty? Nie. Stosowałem już bowiem wtedy pewien system relaksacji, który wypracowałem bez pomocy psychologa. Sporo na ten temat czytałem i uważam, że każdy jest sam dla siebie najlepszym psychologiem. Potrafiłem się totalnie wyciszyć. Już w przeddzień strzelań mówiłem wolno, chodziłem wolno, w ogóle wszystko robiłem wolno. Podobnie oczywiście było w dniu zawodów. Niektórzy nawet żartowali, żebym nie przesadzał z wiadomymi trunkami, bo alkohol był już wtedy dla strzelców zabroniony.

Psychologiczna autokuracja dała Peciakowi w Montrealu doskonałe efekty. Strzelił fenomenalnie! Uzyskał 196 punktów i teraz już tylko jakiś kataklizm mógł go pozbawić medalu. Co prawda, wciąż był trzeci, ale analizując możliwości pływackie oraz biegowe swoje i rywali wiedział, że jest szansa na…

– Po strzelaniu byłem pewny, że wygram. Może było to trochę buńczuczne, ale w sporcie, chcąc wygrywać, trzeba być nietuzinkowym i trochę bezczelnym. Wiedziałem, że choć nie jestem wybitnym pływakiem, to na basenie nie stracę wiele, a w biegu poradzę sobie z najgroźniejszymi konkurentami. Popłynąłem dobrze, a wręcz świetnie. Pobiłem rekord życiowy (3:33.88) i choć spadłem na piąte miejsce, nie zmieniłem zdania. I zacząłem o tym głośno mówić. Wieczorem spotkałem w jacuzzi w wiosce olimpijskiej świetnego dziennikarza Witolda Duńskiego, brata naszej „złotej Eli”, mistrzyni olimpijskiej z Melbourne Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej. No i Duński mówi do mnie, że powinien być jakiś medal. A ja mu odpowiadam: Panie Witku, to nie będzie jakiś medal, to będzie złoty medal. Duński się trochę przestraszył, zaczął coś mówić o tym, abym nie zapeszał… A ja mu na to twardo: będę mistrzem olimpijskim!

Świadomość własnej wartości jest w sporcie rzeczą niezwykle istotną, częstokroć decydującą o zwycięstwie. A jeśli dodać do tego jeszcze odrobinę szczęścia… Przed biegiem przełajowym na 4000 metrów odbyło się losowanie kolejności startu poszczególnych drużyn. Polacy mieli pobiec za reprezentantami ZSRR. Czyli Peciak, mający do głównego konkurenta w walce o złoto Pawła Ledniowa stratę czternastu sekund, miał wystartować minutę po nim. Co więcej, parametry trasy były dla Polaka wręcz wymarzone – było sporo pagórków, podbiegów. Wystarczyło pobiec spokojnie, pobiec po prostu swoje… I Peciak biegł po swojemu. Dość szybko zniwelował przewagę Ledniowa, a potem… A potem wręcz połykał kolejne metry trasy. Wreszcie pojawił się na Stadionie Olimpijskim, bo właśnie tam usytuowany był start i meta biegu. Teraz chodziło już tylko o to, aby nie pomylić kierunku. Organizatorzy ustawili bowiem trasę w ten sposób, że po wpadnięciu na stadion biegło się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli odwrotnie niż dzieje się to na zawodach lekkoatletycznych. Trasa była jednak dobrze oznakowana i Peciak, dociskając jeszcze na ostatnich metrach, wpadł wreszcie na metę. Czas: 12:29.7. Ledniow miał 12:54.7. 25 sekund różnicy! Złoto dla Polski! Złoto dla Peciaka! Nowy mistrz olimpijski jest skrajnie zmęczony – wolontariusze pomagają mu zejść z bieżni. A półtorej godziny później na Stadionie Olimpijskim w obecności ponad 27 tysięcy widzów na cześć najlepszego wówczas pięcioboisty świata rozbrzmiewa Mazurek Dąbrowskiego. Jego takty nie dość, że wywołują zrozumiałe wzruszenie u bohatera dnia, to mają też zbawienny wpływ na naszych piłkarzy. Dekoracja odbywa się bowiem w przerwie ich ostatniego meczu grupowego z Iranem. Polacy, choć do przerwy przegrywali 0:1, ostatecznie zwyciężają 3:2.

Pięciobojowy boom

– Gdy stałem na podium, gdy słyszałem nasz hymn, myślałem o rodzicach. O ich wsparciu, o tym, że zawsze wierzyli w to, co robię. Czułem też niesamowitą dumę. W pewnym sensie dorównałem przecież moim idolom z lekkoatletycznego wunderteamu, o których mówiło się, że są ambasadorami naszego kraju. Ja też stałem się takim ambasadorem. A następnej nocy stałem się bogatym ambasadorem. Przyszli bowiem do mnie do pokoju (już usypiałem) nasi wysoko postawieni działacze sportowi i w nagrodę wręczyli mi kopertę, w której było 2000 dolarów. To była dla mnie niewyobrażalna suma! Przecież w Polsce zarabiało się wtedy miesięcznie jakieś 30 dolarów. Co tu sobie kupić – pomyślałem. Samochód?

Montrealski sukces spowodował, że Polacy zakochali się w pięcioboju nowoczesnym. Gdy rok później w amerykańskim San Antonio odbywały się mistrzostwa świata, wszyscy wyczekiwali porannych, radiowych wiadomości sportowych z informacjami, jak idzie naszym. Newsy z Teksasu były rewelacyjne! Drużynowo Polacy objęli prowadzenie po szermierce, a indywidualnie Janusz Peciak został liderem po strzelaniu. Na pływalni nasi ugruntowali swoje pozycje. Ale wiadomo, o wszystkim miał zadecydować bieg przełajowy, który po raz pierwszy miał się odbyć na zasadzie handicapu. Polegało to na tym, że lider po czterech konkurencjach wybiegał na trasę jako pierwszy, a za nim kolejni zawodnicy, przy czym różnice punktowe przeliczano na sekundy (trzy punkty równały się jednej sekundzie). Peciak, wyprzedzający drugiego po czterech konkurencjach Włocha Masalę o 8 punktów, wystartował więc o niespełna 3 sekundy przed nim. A że był od niego zdecydowanie lepszym biegaczem, sprawa mistrzostwa wydawała się przesądzona. Jedyną rzeczą, która mogła budzić niejakie obawy, była aura. Bo choć w Teksasie było już po szczycie upałów, to jednak bieg na cztery kilometry w temperaturze ponad 90 stopni Farenheita mógł zwalić z nóg najwytrwalszego. Peciak początkowo więc nie szarżował, a i tak stopniowo powiększał przewagę. Na finiszu mógł więc dać już z siebie absolutnie wszystko. Wszak nie chodziło tylko o zwycięstwo indywidualne. Chcąc zostać mistrzami drużynowymi, Polacy musieli odeprzeć atak świetnie biegających zawodników z ZSRR. Peciak docisnął więc na ostatnich metrach, a za jego plecami… Za jego plecami trwała fascynująca walka. Nie o srebro, bo to bez większych trudności wypracował sobie wielki rywal Peciaka Paweł Ledniow. Bój toczył się o trzecie miejsce. Prawie razem na metę wpadli Sławomir Rotkiewicz, Daniele Masala i Siergiej Riabikin. Ale to Polak okazał się z tej trójki najszybszy. Wyprzedził Masalę o jedną sekundę, a Riabikina o dwie. Gdy do mety dobiegł trzeci z zawodników radzieckich, pozostawało już tylko czekać na Zbigniewa Pacelta, bo to właśnie jego wynik miał zadecydować, która z drużyn zdobędzie złoto. Pacelt resztką sił wpada na metę. I co? I mamy złoto! Wyprzedzamy drużynę ZSRR o dwa punkty pięciobojowe. Czyli o niecałą sekundę!

– To było coś niesamowitego! Paweł Ledniow podszedł do mnie po dekoracji i powiedział żartobliwie: „Dlaczego ty się pojawiłeś w tym pięcioboju? Nie mogłeś sobie na przykład tylko biegać”? To było bardzo miłe. Zresztą w ogóle mieliśmy wtedy z zawodnikami z ZSRR świetne kontakty. Po zawodach chodziliśmy wspólnie do restauracji, nie było między nami zawiści. Podobnie jak nie było żadnych niesnasek u nas w drużynie. Koledzy wiedzieli, że jestem najlepszy, ale nie zazdrościli mi. Powie ktoś, no tak, nie zazdrościli, bo stanowiłem o sile drużyny. I to jest prawda. Ale wiemy doskonale, że niełatwo jest zbudować jedność w drużynie. A u nas taka jedność była. Wspomagaliśmy się wzajemnie, doradzaliśmy sobie, byliśmy nawet swoimi fizjoterapeutami. Tak, tak. Do igrzysk w Montrealu w naszej ekipie nie było bowiem masażysty.

Po fenomenalnych triumfach Polaków za oceanem, pięciobój osiągnął w Polsce szczyt popularności. Janusz Peciak został wybrany sportowcem roku 1977 w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”, do nowo powstałego ośrodka pięciobojowego w Drzonkowie koło Zielonej Góry ciągnęły rzesze młodzieży, chcące uprawiać ten sport, a na mistrzostwa Polski przyjeżdżało po kilkadziesiąt tysięcy kibiców! A nasi pięcioboiści, z Peciakiem na czele, cały czas zbierali medalowe żniwo w imprezach mistrzowskich. Nie udało się to tylko w 1980 roku. Trochę niewłaściwe leczenie Peciaka po uszkodzeniu przez niego ścięgna Achillesa spowodowało, że nie udało mu się wrócić do pełnej formy przed igrzyskami w Moskwie. Zajął tam szóste miejsce, a drużyna była czwarta.

Rok później nasi mieli się odegrać. Chęć rewanżu była tym większa, że mistrzostwa świata po raz pierwszy odbywały się w Polsce, w Drzonkowie. Po czterech konkurencjach połowa planu była wykonana – Polacy mieli tak wielką przewagę w klasyfikacji drużynowej, że ich złoto było pewne. Nieco gorzej było indywidualnie. Daniele Masala startował kapitalnie i przed biegiem miał 55 sekund przewagi nad Peciakiem. Mało kto wierzył, że Januszowi uda się to odrobić. Ale on wierzył. Wierzył i biegł niczym legendarny posłaniec, od którego zaczęła się historia pięcioboju nowoczesnego. Niesiony oszałamiającym dopingiem wielotysięcznej widowni, biegł po prostu jak natchniony. I dobiegł. I wygrał.

Królami zawodów okazali się Polacy, zdobywając trzy medale – złoty i brązowy indywidualnie oraz złoty drużynowo. Amerykańska Polonia szalała z radości, a Janusz Peciak swój występ podsumował krótko: „Jestem szczęśliwy”.

Rodzina

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie