Taki moment to test zderzeniowy zdolności adaptacyjnych. W istocie ledwo przyswajamy transformację obyczajów i technologii w jednym pokoleniu, bo kształtowały nas zmiany niespieszne, zgodne z tempem wędrówki lodowców i stepowienia buszu. Nawet nasza stabilna i do mdłości syta epoka popada w psychozy i powszechną dezorientację. Co się stanie, gdy z dnia na dzień imploduje oswojona struktura świata?
W rzeczywistości, niemal z poniedziałku na wtorek, miliony ludzi obudziło się imigrantami w nowych i obcych państwach, choć nie zmienili adresu.
Wiek temu kolaps spadł na całą Europę Środkową, mieląc ludzkie egzystencje w bezdusznym młynie historii. Owszem, łatwo przyswoić, że skutki wielkiej wojny tworzyły i ćwiartowały państwa, zmieniały ustroje i przestawiały granice, lecz z podręcznikowej pamięci wypadają jakieś surduty dyplomatyczne w salach konferencyjnych, tłumy na placach i schematyczne mapy ćwiartowanych imperiów. Powszedniego skutku tych procesów prawie nie znamy.
W rzeczywistości, niemal z poniedziałku na wtorek, miliony ludzi obudziło się imigrantami w nowych i obcych państwach, choć nie zmienili adresu. Z obu stron granic całe populacje rozstrzygały o tożsamości, lojalności do suwerena, nowych symboli i wspólnot. Nastał czas wyboru języka, kultury, a czasem religii, przyspieszany presją, szykaną lub czystką etniczną.
Słusznie przejęci własną chatą z kraja, pamiętamy to i owo o Śląsku, Lwowie lub Wilnie, choć plac budowy nowej Europy ciągnął się przez większość Eurazji – jeśli wliczyć rewolucję rosyjską – od Alzacji po Władywostok. Tym mniejszą wagę ma jakiś Tyrol, wtedy i dziś obojętny Europie, z wyjątkiem zamożnych narciarzy.