Jego filmowa kariera nabrała tempa, gdy był już po czterdziestce. Nie może więc dziwić, że Józefa Orwida kojarzymy dziś jako mężczyznę w średnim wieku, mocno wyłysiałego (ale za to z wąsami), o pełnych energii oczach i ekspresyjnej mimice. Nawet w epizodycznych scenach trudno było go nie zauważyć. Ówcześni krytycy filmowi często utyskiwali, że Orwid „gra na jednej nucie", tyle że właśnie takim chcieli widzieć go zarówno reżyserzy, jak i widzowie. Wbrew opinii krytyków ten niewysoki, drobnej budowy mężczyzna potrafił swą nadmierną powagą wywołać salwy śmiechu, umiał też wzruszyć do łez. Jego „nadekspresja" była efektem ówczesnej szkoły teatralnej oraz przyzwyczajeń jeszcze z czasów kina niemego. Ale prawda jest taka, że bez zderzania postaci granych przez Bodo, Dymszę, Smosarską czy Grossównę z Orwidem sceny z ich udziałem nie miałyby tak silnego wyrazu. Bo Orwid był mistrzem drugiego planu.
Z Beska przez Kraków do Warszawy
Urodził się w podsanockim Besku 14 listopada 1891 r. w rodzinie kolejarza Władysława Kotschyego i Magdaleny (z domu Rydzewskiej). Jako Józef Kotschy ukończył gimnazjum i wyjechał do Krakowa, gdzie już w 1909 r. debiutował w tamtejszym Teatrze Ludowym. Wtedy też zamiast rodowego nazwiska zaczął używać scenicznego pseudonimu: Orwid. Zdobył stały angaż i w tym zespole pozostał do 1913 r. Encyklopediateatru.pl pod datą 22 lutego tegoż roku odnotowuje premierę „Judasza z Kariothu" w Teatrze Miejskim im. Juliusza Słowackiego, gdzie Orwid zagrał postać Bartłomieja. W następnych latach szlifował swoje umiejętności w kolejnych spektaklach, choć zwykle grał epizody (np. jako Pierwszy Grabarz w Szekspirowskim „Hamlecie", premiera: 2 kwietnia 1921 r.).
Miał trzydziestkę na karku, gdy zdecydował się przenieść do Warszawy. W stolicy przez kolejną dekadę z okładem występował kolejno na scenach Teatru Polskiego, im. Wojciecha Bogusławskiego, Narodowego, aby w 1933 r. zwrócić się w stronę lżejszego repertuaru i zawitać na deski rewii i kabaretów (m.in. Cyrulik Warszawski, Wielka Rewia). Wtedy też został dostrzeżony przez środowisko filmowe.
Na dużym ekranie debiutował w styczniu 1933 r. rolą notariusza Alojzego w komedii „10% dla mnie" w reż. Juliusza Gardana. Już w następnym miesiącu widzowie mogli go oglądać w filmie „Każdemu wolno kochać" (reż. Mieczysław Krawicz) jako właściciela kamienicy – ale niekwestionowaną gwiazdą tej komedii był Adolf Dymsza w roli przebiegłego Hipka. Zresztą u boku Dymszy Józef Orwid zagrał jeszcze wielokrotnie, choć zwykle były to role drugoplanowe i epizodyczne. Niemniej stał się „etatowym" starszym panem – energicznym, niekiedy nazbyt nerwowym, robiącym „z igły widły".
U szczytu sławy
Od drugiej połowy lat 30. Józef Orwid zaczął występować w co najmniej kilku filmach rocznie. Gdy w scenariuszu pojawiał się ojciec czy wujek głównych postaci, to reżyserzy chętnie obsadzali w tej roli właśnie Orwida – celował w tym zwłaszcza Mieczysław Krawicz, który niezwykle cenił jego umiejętności i często angażował go w swoich filmach. Sceny z udziałem Orwida uwypuklały cechy charakteru adwersarza, np. nowoczesnej panny, która koniecznie chce żyć „po swojemu". Taką niezależną „córkę" próbował poskramiać w „Jadzi" (reż. Mieczysław Krawicz, 1936 r.), gdzie tytułową rolę zagrała niezwykle wówczas popularna Jadwiga Smosarska (notabene aktorka miała wtedy 38 lat, a Orwid grający jej ojca był od niej zaledwie o siedem lat starszy).