Pétain: bohater czy zdrajca?

Tylko jedna trzecia Francuzów opowiadała się za skazaniem marszałka Philippe'a Pétaina za kolaborację z III Rzeszą, a 45 proc. w ogóle sprzeciwiało się stawianiu go przed sądem.

Aktualizacja: 29.01.2017 19:13 Publikacja: 26.01.2017 17:27

Trybunał skazał marszałka Pétaina na karę śmierci, pozbawienie stopni wojskowych i konfiskatę mienia

Trybunał skazał marszałka Pétaina na karę śmierci, pozbawienie stopni wojskowych i konfiskatę mienia.

Foto: AFP

Aż trudno uwierzyć, że dopiero kilka lat temu zakończył się proces symbolicznej „devichyzacji" Francji. Ów doniosły akt dokonał się w małej, zamieszkanej przez 114 dusz miejscowości Tremblois-les-Carigan, przy granicy z Belgią. Choć wioska wciąż nie dorobiła się tabliczek z nazwami ulic, ktoś czujny wykrył, że przechodzący po kilku metrach w polną drogę skrawek asfaltu koło kościoła nadal nosi urzędową nazwę Rue de Maréchal Pétain. Na nic zdały się tłumaczenia, że nikomu z mieszkańców patron nie przeszkadza, że stoją tam raptem trzy chałupy na krzyż i chodzi tylko o uczczenie pamięci żołnierzy spod Verdun. Władze regionu zmusiły radnych do zmiany nazwy ulicy na Rue de Belle-Croix i w ten sposób 1 grudnia 2013 r. z map Francji zniknęła ostatnia nazwa w hołdzie Pétainowi. Dopełnieniem francuskiej sprawiedliwości dziejowej był wyrok sądu nakazujący usunięcie portretu marszałka z sali ślubów merostwa w sąsiednim miasteczku Goneville-sur-Mer.

A przecież gdyby nie przekleństwo długowieczności połączone z paroma nieoczywistymi zaszłościami Philippe Pétain na równych prawach z Ferdynandem Fochem i Charles'em de Gaulle'em miałby swoją ulicę i plac w każdym mieście i przysiółku, jak Francja długa i szeroka. Trudno powiedzieć, w którym momencie dokonała się droga żywego pomnika z cokołu aż do tego kawałka dziurawego asfaltu, tak uparcie wyrwanego mu spod stóp w maleńkiej wiosce w Ardenach.

Pewnie wszystko stało się już latem 1940 r. i cokolwiek wydarzyło się potem, było bez znaczenia. Czy Pétain ocaliłby kawałek dawnej wielkości, gdyby zrezygnował z funkcji państwowych po zajęciu wolnej strefy przez Niemców? Czy wtedy brzemię wieczystej hańby zastąpiłaby tak modna, a nic nieznacząca etykieta „kontrowersyjności"? Nigdy się tego nie dowiemy.

Ojciec narodu

Ostatnia i najtrudniejsza podróż Pétaina rozpoczęła się 5 czerwca 1944 r. w Lyonie, dokąd przybył dodać otuchy rannym i pożegnać ciała zabitych podczas alianckiego nalotu. Gdy oglądał skutki bombardowania, w mieście na jego cześć wiwatowały tysiące mieszkańców. Znów przez chwilę był dawnym marszałkiem Francji, kochanym przez lud zbawcą i ojcem narodu. Może pod wpływem tego uczucia, gdy rankiem przyszła wiadomość o inwazji w Normandii, mimo nalegań na natychmiastowy powrót do Vichy Pétain kontynuował podróż do Saint-Étienne. Po południu zwrócił się do Francuzów z dramatycznym apelem, by nie brali udziału w walce, oszczędzając narodowi dalszych nieszczęść. To było wezwanie godne głowy państwa, w którego kompetencjach pozostała tylko emisja znaczków pocztowych.

Mimo to Pétain żył jeszcze złudzeniem, że jest wciąż kimś więcej niż tylko niemieckim zakładnikiem. Roił sobie, że de Gaulle z wdzięcznością przyjmie od niego przechowane z takim poświęceniem atrybuty suwerenności, po czym obaj będą żyli długo i szczęśliwie. Jednak milczenie, z jakim wódz Wolnych Francuzów przyjmował zachęty do pojednania słane mu przez admirała Gabriela Auphana, było głośniejsze niż salwa plutonu egzekucyjnego.

17 sierpnia, gdy alianci osiągnęli przedpola Paryża, resztę złudzeń co do pozycji marszałka pogrzebał niemiecki dyplomata Cécil von Renthe-Fink, przynosząc rozkaz z Berlina o przetransportowaniu rządu na wschód. Pétain przez dwa dni odmawiał, żądając pisemnych uzasadnień, aż rozdrażnieni Niemcy do argumentowania użyli gen. von Neubronna. Ten bez dyplomatycznych ceregieli zapowiedział zbombardowanie Vichy, jeżeli rano marszałek nie będzie gotów do drogi.

Gdy nazajutrz o świcie esesmani wdarli się do apartamentów hotelu DuParc, starzec z właściwą sobie wojskową dyscypliną już na nich czekał kompletnie ubrany, by w obecności nuncjusza apostolskiego i ambasadora Szwajcarii wręczyć notę protestacyjną adresowaną wprost do Hitlera.

Cztery dni zajęło dostojnej karawanie notabli, urzędników i ich żon, eskortowanej przez pokaźne siły policji i wojska, dotarcie do Belfort we wschodniej Francji. Historia znów wykazała się ironicznym poczuciem humoru, bo miasto, w którym przez następne dwa tygodnie więziono Pétaina, było jednym z kluczowych bastionów linii Maginota, tego równie ukochanego, co nieudanego dziecka marszałka. Pétain nie zdążył jeszcze na dobre rozpakować walizek, gdy von Choltitz poddał Paryż Leclercowi, a z początkiem września odgłosy frontu dały się słyszeć także pod niemiecką granicą.

Państwo francuskie na uchodźstwie

7 września po zlekceważeniu kolejnego rytualnego protestu Pétaina koczownicze państwo ruszyło więc w dalszą drogę, tym razem do Niemiec. Przymusowych gości rozlokowano w opustoszałym zamku Sigmaringen, raptem miesiąc wcześniej zarekwirowanym Hohenzollernom wskutek utraty zaufania Führera. Małżeństwu Pétainów dostały się książęce apartamenty z przyległymi pomieszczeniami dla adiutantów i lekarza. Pod nimi zamieszkali pomniejsi notable z rodzinami, a na parterze rozlokował się ambasador Niemiec Otto Abetz z administracją. Reszta dworu, czyli „celebryci", aktorzy i intelektualiści związani z reżimem, tacy jak pisarz Céline, usadowili się w okolicznych hotelach. W ten sposób zakurzone niemieckie miasteczko zamieniło się w miniaturową parodię Francji, w której nie zabrakło nawet przedstawicielstw dyplomatycznych Włoch i Japonii.

Mimo podejrzeń o starczą demencję tylko Pétain zdawał się cokolwiek rozumieć z zaistniałej sytuacji. Od tej pory stanowczo odmówił pełnienia państwowych funkcji. Bez złudzeń i z całą ostentacją odgrywał rolę więźnia.

Poza mieszkaniem marszałka jednak w najlepsze kwitła radosna działalność urzędnicza. Ministrowie komisji (powołanej przez Niemców namiastki rządu) jak gdyby nigdy nic tworzyli kolejne rozporządzenia, których nie miał kto wykonywać, w najlepsze redagowano też gazetę „La France", której nikt poza rządem nie czytał, a frakcje z przyzwyczajenia toczyły walkę o wpływy i stanowiska, choć dawno nie było kim rządzić. Nawet milicjanci, którzy z francuskich uchodźców i robotników przymusowych mieli organizować antygaullistowską partyzantkę, wkrótce sami znikli bez śladu. Tylko w piwiarni Löwen jak dawniej rozprawiano o sposobach, dzięki którym Niemcy odniosą ostateczne zwycięstwo.

Pétain zupełnie odciął się od tej menażerii, czas spędzając wyłącznie z żoną. Do prywatności dopuszczony był tylko osobisty lekarz marszałka dr Menetrel, jego na wpół powiernik, na wpół zausznik i trochę sekretarz. Małżeństwo apartamenty opuszczało tylko w niedzielę, by pójść na mszę, a i wtedy kontakty ze współmieszkańcami były zdawkowe. Na krótki spacer poza zamkiem Pétain wybrał się tylko raz, cały czas pod czujnym okiem policji.

Marszałka dobijała ta wymuszona bezczynność i brak bodźców, których nie zastąpiła zamkowa biblioteka. Na dodatek Gestapo aresztowało dr. Menetrela. Pétain stracił więc lekarza i powiernika, a na przejęcie opieki medycznej przez Céline'a się nie zgodził. Marszałkowi pozostało słuchanie radia, skąd czerpał najnowsze wiadomości z Francji. Tą drogą dowiedział się o swoim procesie przed Najwyższym Trybunałem Sprawiedliwości, który szykował już dla niego de Gaulle. Odtąd obsesją Pétaina stało się niedopuszczenie, by wyrok zapadł zaocznie. Postanowił za wszelką cenę stanąć twarzą w twarz z oskarżycielami i ten cel przywrócił mu trochę dawnej witalności. Miał poczucie, że staje do ostatniej w życiu walki, a skazanie za kolaborację i rozstrzelanie dziennikarza Georges'a Suareza świadczyło dobitnie, że razem z honorem przyjdzie bronić też życia.

5 kwietnia 1945 r. zniecierpliwiony Pétain wysłał bardzo emocjonalny list do Hitlera z prośbą o pozwolenie na powrót do kraju, lecz nie doczekał się odpowiedzi. To nie znaczyło, że Führer całkiem zapomniał o swoim jeńcu. Gdy francuski 1. Korpus Bethouarta zbliżył się do Sigmaringen z rozkazem jak najszybszego zajęcia miasta, połączone siły SS i Gestapo rankiem 21 kwietnia ewakuowały marszałka z zamku, tym razem już tylko w towarzystwie żony i kilku najbliższych urzędników. W przepełnionym ponad miarę uciekinierami, sierotami i zakonnicami zamku Ziel w Leutkirch im Allgäu, dokąd dostarczono Pétaina, było tak ciasno, że świta marszałka musiała przespać noc na podłodze. Jednak następnego dnia po lotniczym nalocie na miasto nawet to niewygodne schronienie trzeba było opuścić.

Zdesperowany Pétain znów odmówił, decydując się czekać na aliantów, ale rozkazy z Berlina determinowały Niemców, by do tego nie dopuścić. Pod presją niknącego pola manewru Abetz wpadł na pomysł, żeby kłopot po prostu wysłać do Szwajcarii. Przez odległy konsulat w Bawarii wszczęto starania o konieczne zgody Rady Federalnej. 23 kwietnia Szwajcarzy postanowili przyjąć marszałka, pod warunkiem że wiza obejmie tylko tranzyt do Francji, co zadowalało Niemców, a Pétaina wprost ucieszyło.

Rankiem następnego dnia na przejściu w St. Margrethen uprzedzeni wcześniej szwajcarscy urzędnicy powitali marszałka uprzejmie czekoladą i kwiatami. Nie była to zwykła kurtuazja. Dokładnie 24 kwietnia 1945 r. Philippe Pétain obchodził 89. urodziny. W hotelu nad jeziorem Weesen odwiedził go były ambasador Szwajcarii w Vichy, Stucki, który z obawy przed wścibstwem prasy zalecił zmierzać do granicy francuskiej tak szybko i dyskretnie, jak to tylko możliwe.

Zbrodnia i kara

Znacznie mniej na pośpiechu zależało Francji, bo ośli upór marszałka wywołał w Paryżu dziki popłoch. Sam de Gaulle o niczym bardziej nie marzył niż o tym, by Pétain po prostu zniknął, a w ostateczności doczekał spokojnej śmierci gdzieś w Portugalii. Co innego rozstrzelać paru pomniejszych, wyjątkowo odrażających kolaborantów, a co innego pastwić się nad żywym mitem narodowym, w dodatku budzącym współczucie z racji sędziwego wieku. I to na oczach tego samego paryskiego tłumu, który jeszcze rok temu wiwatował i śpiewał Marsyliankę na cześć marszałka w okupowanej stolicy. Problem był poważny, bo w zamówionych jesienią badaniach ankietowych tylko jedna trzecia Francuzów opowiadała się za skazaniem Pétaina, a 45 proc. w ogóle sprzeciwiło się stawianiu go przed sądem. Gdy więc ambasador Burkhardt poinformował o obecności starca w Szwajcarii, de Gaulle zaczął grać na zwłokę, starając się różnymi sposobami ułożyć z Bernem w sprawie opóźnienia powrotu marszałka, aż biologia wybawi go z kłopotu.

Nic z tego nie wyszło, bo popołudniem 26 kwietnia Pétain stawił się na stacji granicznej w Vallorbe. Wszystko odbyło się bez scen i nad wyraz spokojnie, choć napięcie było wyczuwalne. Najpierw francuski oficer zapytał Annie Pétain, czy życzy sobie być internowana wraz z mężem. Za punktem odprawy celnej czekała już setka uzbrojonych ludzi pod dowództwem gen. Koeniga. Nikt nie odpowiedział na „cywilny" ukłon marszałka. Generał nie uścisnął wyciągniętej na powitanie ręki, tylko z kamienną twarzą odczytał rozkaz aresztowania, po czym Pétainów przewieziono do Jougne, gdzie czekał specjalny pociąg. Krótka droga do dworca także była obstawiona przez wojsko. Jednak już na pierwszej stacji w Pontarlier demonstracja komunistów powybijała kamieniami okna w wagonie marszałka, bez żadnej reakcji ze strony konwoju.

Rano małżeństwo umieszczono w forcie Montrouge na paryskim przedmieściu. Stali się jedynymi więźniami twierdzy, która poza tym pełniła funkcję miejsca egzekucji i pochówku skazanych kolaborantów. Do klitki o powierzchni 6 mkw., będącej równocześnie celą, sypialnią małżeńską i kliniką geriatryczną, trzeba było w pośpiechu wstawić kraty w oknach i wzmocnione drzwi. W tych warunkach Pétain doczekał ogłoszenia wyroku.

Wreszcie 23 lipca 1945 r. rozpoczął się ów dziwaczny proces, przypominający bardziej doraźny sąd polowy niż poważny przewód przed Najwyższym Trybunałem Sprawiedliwości. Już sam dobór 24 ławników nie pozostawiał wątpliwości, jak przebiegnie postępowanie. Połowę sędziów dobrano spośród deputowanych, którzy w 1940 r. sprzeciwili się przekazaniu władzy Pétainowi, pozostałych wylosowano z bojowników Résistance. Jeszcze przed pierwszym wysłuchaniem stron komunistyczny ławnik zawołał na widok marszałka, że sam chętnie wyda komendę plutonowi egzekucyjnemu, który wpakuje w niego 12 kul.

Przed sądem oskarżał prokurator generalny André Mornet, słynny z doprowadzenia do rozstrzelania Maty Hari w 1917 r. Gdy chwyty, jakich się dopuszczał podczas procesu, wywoływały szmer oburzenia nawet wśród publiczności, brutalnie kazał zamilknąć tej „piątej kolumnie" lub głośno sugerował, że na sali znalazło się „zbyt wielu Niemców". Obronie nie udało się podważyć niezawisłości sędziów, którzy wszyscy, łącznie z przewodniczącym Mongibeaux i oskarżycielem Mornetem, w 1941 r. składali marszałkowi osobistą przysięgę na wierność. W efekcie zainscenizowano widowisko, o którym dziennikarz i żołnierz ruchu oporu Joseph Kessel, daleki od sympatyzowania z Vichy, napisał, że było „trudno odróżnić adwokatów od świadków, świadków od policji, policję od publiczności, publiczność od dziennikarzy, a dziennikarzy od sędziów".

Nie miało to wiele wspólnego ze żmudnie i precyzyjnie przygotowanymi procesami norymberskimi, gdzie z namysłem ważono dowody materialne i dzielono na czworo precedensową materię prawną. De Gaulle to akceptował, bo sam, tak jak Mornet, uważał, że jeden czy dwa dokumenty nie mogą przesądzać o sprawach racji stanu i suwerenności państwa. Rzeczywiście, 11-stronicowy akt oskarżenia koncentrował się na zarzutach obalenia republiki i kolaboracji z wrogiem. W miarę trwania procesu cała uwaga stron skupiła się tylko na karkołomnej tezie, że zawarty z Niemcami rozejm był częścią spisku zmierzającego do objęcia przez Pétaina dyktatorskiej władzy. Niewiele brakło, by udowodnić, że sam Pétain z niskich pobudek nakłonił Hitlera do najazdu na Francję. Dla de Gaulle'a była to sprawa kluczowa, bo – przynajmniej w jego przekonaniu – uznanie legalności Vichy delegalizowało nie tylko Wolnych Francuzów i Résistance, ale też jego rząd tymczasowy, dość już cierpiący na brak szacunku aliantów. Uzurpator mógł być tylko jeden i trybunał musiał wskazać go palcem opinii publicznej oraz wymierzyć sprawiedliwość. Nie mogło mieć znaczenia powszechne uznawanie rządu Pétaina na świecie – od Stanów Zjednoczonych po Związek Radziecki (stosunki dyplomatyczne z Vichy utrzymywał nawet emigracyjny rząd polski w Londynie, jak najdalszy od chęci współpracy z Niemcami).

Proces trzeba też widzieć w kontekście fali masowych czystek, jaka przetoczyła się przez Francję. Wyroki skazujące usłyszało aż 120 tys. osób oskarżonych o kolaborację, z czego 1,5 tys. skazano na karę śmierci. Jeszcze więcej ofiar pochłonęła sprawiedliwość ludowa, najczęściej w czasie trwania walk, kiedy – jak się szacuje – stracono blisko 10 tys. osób, choć w masowej wyobraźni najbardziej utrwalił się obraz kobiet nagminnie upokarzanych za kontakty z Niemcami.

Pétain od początku zdawał się rozumieć, że wszystko to dzieje się już daleko poza nim, jak w greckiej tragedii, gdzie zarówno on, jak i de Gaulle muszą do końca odegrać swoje role. Nie bronił się, nie polemizował, być może nawet nie słyszał wszystkiego, co działo się dookoła. Oskarżenie i przyszły wyrok uważał za ostatni akt swojej służby krajowi, a proces i wyrok były ceną, jaką trzeba było zapłacić za zjednoczenie podzielonego narodu. W pierwszym dniu procesu wygłosił tylko jedno oświadczenie, w którym wyłożył swoje racje. Tekst, pewnie obmyślany miesiącami, był napisany na maszynie dużymi literami, by mógł go odczytać bez okularów. Przyniósł go na kartce zwiniętej w rulonik, trzymanej w dłoni jak buława. Podkreślał, że on i de Gaulle spełnili dwa uzupełniające się zadania. Jego rolą było ochronić co się da, a celem de Gaulle'a wyzwolić kraj. Potem Pétain zamilkł aż do ogłoszenia wyroku. Mimo podeszłego wieku, wciąż wyprostowany jak struna, siedział w letnim upale zapięty pod szyję w generalskim mundurze, z jednym tylko bojowym odznaczeniem na piersi i marszałkowskim kepi na pulpicie przed sobą.

A wokół działy się rzeczy naprawdę niezwykłe. Niezapomniane było wystąpienie Georges'a Loustaunau-Lacau, śmiertelnego wroga Vichy, który za zorganizowanie siatki szpiegowskiej pracującej dla brytyjskiego wywiadu został w 1943 r. aresztowany przez Gestapo i zesłany do Mauthausen. W czasie procesu jeszcze zbyt słaby, by samodzielnie ustać na nogach, wyznał sądowi z goryczą, że choć „niczego nie zawdzięcza Pétainowi, mdli go na widok ludzi, którzy usiłują na barki stuletniego starca zrzucić wszystkie swoje winy". Niemal biblijny wymiar miała scena, gdy jednoręki inwalida wojenny przedarł się przez szpaler policji i na klęczkach ucałował dłoń marszałka. Jednocześnie gdy z powodu gorąca i zaduchu panującego na sali Pétain kilka razy bez skutku poprosił o wodę, podał mu ją wreszcie tylko jakiś postronny szwedzki dziennikarz.

Po dwudniowych wystąpieniach obrony, której podjęli się Jacques Isorni, adwokat zasłużony w procesach członków ruchu oporu w czasach Vichy, i Jean Lemaire, 15 sierpnia ogłoszono wyrok. Przewagą tylko jednego głosu Pétain został skazany na karę śmierci, pozbawienie stopni wojskowych i konfiskatę mienia. Tytułu marszałka Francji sąd nie mógł go pozbawić, bo był nadany przez Zgromadzenie Narodowe.

Marszałek Francji „bez zawodu"

Podsądny przyjął sentencję z takim samym spokojem jak cały proces. Znacznie większe wrażenie wyrok wywarł na publiczności. De Gaulle, obawiając się wybuchu tumultu wywołanego zarówno przez żądnych krwi komunistów, jak i zwolenników marszałka, rozkazał przewieźć Pétaina samolotem do górskiej twierdzy Portalet w Pirenejach. Trybunał ze względu na wiek skazanego zwrócił się do de Gaulle'a o akt łaski, a szef rządu tymczasowego 17 sierpnia skorzystał ze swoich uprawnień i zamienił karę śmierci na dożywotnie więzienie.

Po 16 listopada 1945 r. ze względu na zbyt trudne warunki, jakie zaczęły panować w górach, więźnia przetransportowano do portu w Bordeaux, skąd okręt marynarki wojennej zabrał go na małą skalistą wyspę Yeu u wybrzeży Wandei. W cytadeli Pierre-Levee Pétainowi wyznaczono dwa niewielkie, zakratowane pokoje, do których można się było dostać po 30 stromych stopniach.

Po dwóch miesiącach żona marszałka, Annie (a właściwie Eugenie, lecz prawdziwego imienia szczerze nienawidziła), wystarała się o zgodę na pobyt na wyspie, gdzie została z mężem do końca jego życia. Adwokatom Isorniemu i Lemaire'owi udało się odwiedzić Pétaina dopiero w dniu jego 90. urodzin. Więzień starał się nie narzekać, lecz jego cierpienie psychiczne, podobnie jak skrajnie złe warunki mieszkaniowe, było dla gości aż zanadto widoczne. Podobno depresja i myśli samobójcze nawiedzały marszałka już w Portalet. W lutym Isorni zwrócił się do prezydenta Francji o podjęcie środków w celu poprawy warunków życia więźnia, lecz minister sprawiedliwości odrzucił wniosek, powołując się na archaiczne przepisy z 1872 r.

W 1948 r. minister spraw wewnętrznych zakazał działalności powołanego przez prawników, wojskowych i akademików Komitetu Wyzwolenia Marszałka. Na wieść o tym Pétain wysłał do prokuratora generalnego list z zapewnieniem, że komitet powstał poza jego wolą, a on sam nigdy nie zamierzał nikogo o nic prosić.

Tymczasem trwające uwięzienie Pétaina stawało się dla Francji sprawą coraz bardziej wstydliwą. Mimo to jedyną reakcją władz na pogarszający się stan więźnia było dostarczenie na wyspę trumny. Prezentem na 95. urodziny, który naprawdę ucieszył starego żołnierza, była zgoda premiera Queuille'a na pochówek w pełnym umundurowaniu. Drugim ustępstwem rządu było później umieszczenie na nagrobku tytułu marszałka Francji obok nazwiska, choć początkowo upierano się przy dopisku „bez zawodu".

Pierwszy i ostatni raz więzień opuścił cytadelę zaledwie trzy dni przed śmiercią, w czasie tygodniowej agonii. Kiedy wreszcie zmarł 23 lipca 1951 r., poruszeni mieszkańcy Paryża ułożyli obok Łuku Triumfalnego ogromny kwietny krzyż na cześć marszałka.

Pétaina pochowano 25 lipca w Port-Joinville na wyspie Yeu w obecności rodziny, wojskowych (wśród których był gen. Weygand, szef francuskiej misji wojskowej w Polsce podczas wojny z bolszewikami) i wielu wysokich rangą duchownych. Ku niezadowoleniu władz podczas nabożeństwa żałobnego trumnę marszałka przykrywała trójkolorowa flaga.

Aż trudno uwierzyć, że dopiero kilka lat temu zakończył się proces symbolicznej „devichyzacji" Francji. Ów doniosły akt dokonał się w małej, zamieszkanej przez 114 dusz miejscowości Tremblois-les-Carigan, przy granicy z Belgią. Choć wioska wciąż nie dorobiła się tabliczek z nazwami ulic, ktoś czujny wykrył, że przechodzący po kilku metrach w polną drogę skrawek asfaltu koło kościoła nadal nosi urzędową nazwę Rue de Maréchal Pétain. Na nic zdały się tłumaczenia, że nikomu z mieszkańców patron nie przeszkadza, że stoją tam raptem trzy chałupy na krzyż i chodzi tylko o uczczenie pamięci żołnierzy spod Verdun. Władze regionu zmusiły radnych do zmiany nazwy ulicy na Rue de Belle-Croix i w ten sposób 1 grudnia 2013 r. z map Francji zniknęła ostatnia nazwa w hołdzie Pétainowi. Dopełnieniem francuskiej sprawiedliwości dziejowej był wyrok sądu nakazujący usunięcie portretu marszałka z sali ślubów merostwa w sąsiednim miasteczku Goneville-sur-Mer.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie