Chyba ostatnim historycznym filmem fabularnym, który uśpił tę moją czujność, był „Król" z 2019 r. w reżyserii Davida Michôda, ukazujący szekspirowską wersję wydarzeń wokół bitwy pod Azincourt podczas wojny stuletniej. „Król" rozbudził też we mnie nadzieję, że Netflix przywróci kinu historycznemu rangę i jakość. Niestety, nadzieje rozwiała najnowsza produkcja tej wytwórni, brytyjsko-niemiecki film „Monachium. W obliczu wojny" w reżyserii Christiana Schwochowa, nakręcony na podstawie powieści Roberta Harrisa o tym samym tytule. Choć sama książka jest zręcznym thrillerem, nie stanowi uzupełnienia wiedzy historycznej. Wręcz przeciwnie, wprowadza fałszywe spojrzenie na układ – a w zasadzie dyktat – monachijski.
Czytaj więcej
„Monachium", pokazujące konferencję z 1938 r. jako zremisowaną partię, nagle w obliczu wydarzeń światowych stało się przestrogą przed naiwnym uleganiem dyktatorowi.
Film jest już natomiast porażką. Harris i Schwochow próbują przekonać, że premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain wcale nie był naiwnym ciemięgą wykołowanym przez Hitlera, ale wręcz XX-wiecznym Ulissesem, który, zgadzając się na postanowienia konferencji, dał czas Wielkiej Brytanii na przygotowanie się do nieuniknionej wojny. To wyjątkowo arogancka próba zniekształcania historii. Wiele wypowiedzi Chamberlaina z tamtego okresu dowodzi, że premier naiwnie zaufał Hitlerowi, że aneksja tzw. Kraju Sudetów zakończy ekspansję terytorialną III Rzeszy. Legalista Chamberlain idealistycznie wierzył, że Hitler ma prawo odwoływać się do zasady samostanowienia narodów zawartej w traktatach pokojowych z lat 1919–1920. Niemcy stanowili przecież 85 proc. ludności terytoriów pogranicza Czechosłowacji z III Rzeszą i Austrią. Żądanie przeprowadzenia na tym obszarze plebiscytu terytorialnego było zatem zagadnieniem ambiwalentnym. Dopiero zajęcie pozostałej części Czechosłowacji przez Niemców pół roku później należy jednoznacznie nazwać aktem bandytyzmu międzynarodowego.
W książce Roberta Harrisa i jej adaptacji filmowej Chamberlain, znakomicie zresztą zagrany przez Jeremy'ego Ironsa, otrzymuje od niemieckiego dyplomaty Paula von Hartmanna ściśle tajny protokół z narady Hitlera z dowódcami wszystkich rodzajów sił zbrojnych opatrzony datą 10 listopada 1937 r. W dokumencie tym jest opisana tyrada Hitlera o konieczności zdobycia przestrzeni życiowej dla Niemców. W rzeczywistości istniał raport płk. Friedricha Hossbacha z konferencji, która odbyła się 5 listopada, a o którym zapewne wywiady obcych państw wiedziały. Hugh Legat i Paul von Hartmann są w „Monachium..." postaciami fikcyjnymi, a pojęcie Lebensraumu (przestrzeń życiowa), które w filmie budzi tyle grozy, wprowadził już w 1870 r. niemiecki geograf Friedrich Ratzel. Hitler gadał o nim na okrągło od czasu wstąpienia do DAP (Deutsche Arbeiterpartei – partia polityczna będąca prekursorką NSDAP) w 1919 r.
Mogę podsumować ten film jednym zdaniem: nawet Jeremy Irons nie zdołał go uratować. Inscenizacja przebiegu konferencji w Monachium jest żałosna. Scena, w której trzymający w dłoni pistolet sekretarz niemieckiego MSZ stoi przed Hitlerem w jego prywatnym mieszkaniu na Prinzregentenplatz, rozbraja nie tyle naiwnością, ile głupotą. Do tego fatalna rola Ulricha Matthesa jako Hitlera, zresztą równie nietrafiona jak jego kreacja Goebbelsa w filmie „Upadek" z 2004 r.