Co chciała tym wszystkim ugrać?
Ona nie miała żadnego planu. Po prostu tak zdobywała pieniądze. To była osoba, która nie wyrosła z okresu dziecięcej konfabulacji. Nie odróżniała prawdy od fikcji. Była jak czteroletnie dziecko. Jej siostra opowiadała mi, że jak się w dzieciństwie bawiły na podwórku, to już wtedy zawsze była hrabianką. Tę bajkę budowała w głowie od dzieciaka. Tyle że normalni ludzie z takich rzeczy wyrastają, a ona nie wyrosła.
Przy autoryzacji poprosiła mnie o pieniądze na papierosy. Dałem jej 50 tys. zł, bo taki miałem najmniejszy nominał. Wtedy papierosy kosztowały 10-20 tys. zł. Poszła do kiosku i wróciła bez papierosów i bez pieniędzy. Powiedziała, że wiatr jej wyrwał banknot z ręki, zawiał go na torowisko tramwajowe i przejechał po nim tramwaj, a potem nie mogła go już nigdzie znaleźć (śmiech). To nie była wielka kwota, więc machnąłem na to ręką. A mogła po prostu powiedzieć, że potrzebuje kasy. Ale ona zawsze musiała kombinować.
Albo inna historia. W Gdańsku miała ryczałt czy pół etatu w „Wieczorze Wybrzeża”. Zatrudniono ją tam z litości, jako samotną osobę z dzieckiem. Miała tłumaczyć teksty z prasy francuskiej. Korzystając z zamieszania wywołanego remontem redakcji, ukradła pieczątkę służbową i ileś tam firmowych druków. I chodziła z nimi od restauratora do restauratora, zawierając umowy na teksty sponsorowane. Zwykle na 20 mln ówczesnych złotych. I brała z góry zaliczkę w wysokości 2 mln zł. Teksty oczywiście nie powstawały. To był strasznie głupi przekręt, co uświadomił jej później sekretarz redakcji.
Dlaczego?
Bo zwyczajowa stawka dla pracownika działu reklamy wynosiła właśnie 10 proc. od kontraktu. Czyli jeśliby podpisywała te umowy normalnie dla biura reklamy, to dostawałaby 2 mln zł, a później po prostu jakiś dziennikarz pisałby tekst reklamowy, bo to przecież banalna rzecz. I wszyscy byliby szczęśliwi. A ten sekretarz mi opowiadał, że jak jej to tłumaczył, to miał wrażenie, jakby ona po raz pierwszy słyszała, że pieniądze można zarobić też w uczciwy sposób. To po prostu typ człowieka, który nie potrafi inaczej, niż nieuczciwie.
Domaros zgłosiła się najpierw do Jerzego Urbana i chciała, by to on wydał jej książkę.
Urban chyba po prostu nie wyczuł, że z tego będzie wielka afera i że na tym można zarobić w cholerę kasy. Albo wolał trzymać się od niej z daleka. Tygodnik „NIE” napisał o niej dość oględny tekst i spuścił ją po brzytwie. Urban odesłał ją do Górskiego. I to był cały udział Urbana przy tej książce. Ale gdy w 1999 rok wróciłem do „Gazety Wyborczej” (wcześniej pracowałem tam od lipca 1989 do maja 1990), to Cezary Michalski w „Życiu” nazwał mnie „pistoletem Urbana”. Nigdy w życiu nie pracowałem dla Urbana. A Bronisław Wildstein napisał, że ja to wszystko wymyśliłem i tylko podpisałem się jako Anastazja P. To takie samo świństwo, jak to, co robi dziś telewizja publiczna czy TV Republika.
A co z Andrzejem Kernem i domniemanym gwałtem?
Gdy zaginęła jego córka Monika, Domaros podeszła do Kerna i powiedziała, że może mu pomóc ją znaleźć, że ma o niej pewne informacje. Oczywiście bujała, najwyżej znała jakieś plotki. Najpierw siedzieli w kilka osób w restauracji sejmowej, a później wraz z Markiem Markiewiczem przenieśli się do pokoju Kerna. Markiewicz wyszedł w chwili, gdy – według wersji Marzeny – Kern zerwał z niej żakiet.
I pan w tę wersję wierzy?
Tak, bo o ile Marzenę Domaros bardzo łatwo dało się złapać na kłamstwie – gubiła się w swych opowieściach, o tyle ten gwałt opisała bardzo wiarygodnie. Zasypywałem ją setkami szczegółowych pytań. O drobiazgowy wygląd pokoju, o przebieg wydarzeń dosłownie sekunda po sekundzie. Przy innych historiach ona na każde moje pytanie, nawet niewinne, odpowiadała po chwili namysłu. Co jest zrozumiałe: kłamca musi wszystko dobrze przemyśleć, by się nie wysypać. A tu było inaczej. Mówiła szybciej i widać było jej emocje. Raz nawet odpowiedziała pozornie na swoją niekorzyść. Zapytałem o kolor majtek Kerna. Powiedziała, że nie zapamiętałą. A pamiętała dużo mniej istotne szczegóły. Ale to jest właśnie naturalne w sytuacji tak traumatycznych przeżyć.
Przeciwko Kernowi zaś świadczy wiele. Jak poważny polityk – adwokat z zawodu! – może pójść po wódce do pokoju, by kontynuować rozmowę rzekomo o swojej córce? Od czego wicemarszałek Kern miał ogromny gabinet, a mecenas Kern biuro? I dlaczego Kern nie podał jej do sądu o kłamstwo w sprawie gwałtu, jeśli podał (i wygrał!) w co najmniej jednej sprawie?
To było znamienne. Bo ja włożyłem dużo trudu, żeby ten rozdział o Kernie zredagować tak, by trudno było się do tego przyczepić od strony prawnej. Tam jest surowy opis zdarzeń. Słowo „gwałt” pada tylko w monologu wewnętrznym Marzeny: „Dlaczego rano nie zawiadomiłam policji? Już widzę, jak przychodzę na posterunek i mówię: - Zgwałcił mnie marszałek Sejmu. Wprost słyszę ten rechot policjantów. Kto by mi uwierzył?”. Ale jakiś czas później w wywiadzie dla „Sztandaru” Marzena powiedziała, że w swojej książce pisze, że zgwałcił ją marszałek Kern. Na miejscu Kerna podałbym ją do sądu nie za książkę, tylko za ten wywiad. I wygrana byłaby na talerzu. Dlaczego doświadczony adwokat tego nie zrobił?
Andrzej Kern uważał, że rozpętano prawdziwą nagonkę na niego. Gdy w czerwcu 1992 r. zaginęła jego córka, to Jacek Hugo-Bader w swoim reportażu w „Gazecie Wyborczej” przedstawił tę sprawę w czarno-białym świetle: wielka miłość, mezalians i wpływowy, nadęty ojciec, który nie potrafi zaakceptować narzeczonego córki, dlatego stawia na nogi całą policję, chcąc ją znaleźć i siłą przyprowadzić do domu. Później na kanwie tego reportażu powstał film Marka Piwowskiego pt. „Uprowadzenie Agaty”. Dziś jednak ta sprawa wydaje się trochę mniej oczywista, zwłaszcza że sama Monika Kern podsumowała ją po latach słowami: – To jest tak, jakby w pewnym momencie przyszli, odegrali rolę w spektaklu i zniknęli. Kostiumy zabrane, dekoracja sprzątnięta – mówiła o narzeczonym i jego rodzinie, do których uciekła z domu.
Monika Kern z czasów ucieczki z domu i Monika Kern z czasów przeproszenia się z rodziną to dwie różne Moniki i wiarygodność jej późniejszych słów jest zerowa. Mówiła to, co kazał jej mówić ojciec. Fakty są takie, że Kern nadużył swojego stanowiska. Nie tylko postawił na nogi całą policję i tajne służby, ale naciskał na prokuraturę. Złożył do łódzkiej prokuratury skargę przeciw Izabeli Malisiewicz-Gąsior, matce chłopaka Moniki Kern. Prokuratura wydała nakaz przeszukania jej mieszkania, założono w nim także podsłuch. Potem prokuratura postawiła Malisiewicz-Gąsior zarzut porwania córki Andrzeja Kerna. W areszcie kobieta spędziła trzy dni.
Kern zachował się po prostu skandalicznie. Rozumiem ból ojca itd., ale wykorzystywał aparat państwowy do swoich prywatnych celów. Nie ma co się dziwić, że dziennikarze na niego naskoczyli. Sam zadawałem sobie wtedy pytanie, czym k... różni się III RP od PRL: czy tylko tym, że podmienili się ludzie? No bo wyglądało na to, że tak jak byli właściciele PRL, tak na początku lat 90. pojawili się właściciele III RP. To mnie wtedy naprawdę bolało. A łączenie Marzeny Domaros z tą sprawą i mówienie, że była częścią wielkiego spisku to po prostu paranoja. Czy ci spiskowcy zawładnęli też umysłem Kerna i kazali mu iść z Marzeną wieczorem do swojego pokoju hotelowego?
Tylko że w tzw. szafie Lesiaka znaleziono dokumenty z informacjami pozyskanymi od Marzeny Domaros, która jako Anastazja Potocka miała gromadzić informacje o życiu intymnym polityków. Jak ulał pasuje to do teorii, że ona została podstawiona przez kontrolowany przez komunistów UOP, by zdyskredytować Andrzeja Kerna, który w tym czasie pracował nad ustawą mającą pozwolić na pozbawienie majątku PZPR.
Marzena przecież skompromitowała też Kwaśniewskiego i Millera. To też była część spisku? Agentka UOP z nieudolnie sfałszowanym dowodem osobistym? Wiarygodność Jana Lesiaka była żadna. Mam za złe dziennikarzom, że wtedy nikt nawet nie zadzwonił do mnie i nie porównał, czy zeznania Lesiaka przed sądem pokrywają się z faktami. A gdy mówił on o Domaros, o mnie czy o „Pamiętniku...”, to był tam błąd na błędzie! Nawet w tak podstawowych sprawach, jak gdzie wtedy procowałem: że w „Gazecie Wyborczej”, a pracowałem wtedy w „Gazecie Krakowskiej”. Według Lesiaka napisałem tę książkę z Przemysławem Ćwiklińskim. W rzeczywistości Ćwikliński napisał drugą książkę o niej.
Lesiak to ponura postać. Po zmianie systemu nie miałaby przecież szans na pracę w UOP, gdyby nie miękkie serce Jacka Kuronia, który w wolnej Polsce wpadł na pomysł, by Lesiakowi przebaczyć i pozwolić pracować w nowych służbach. A Lesiak był przecież agentem, który gnębił Kuronia. I tak jak ogólnie popieram politykę rządu Tadeusza Mazowieckiego w sprawie przyjmowania dawnych ubeków do nowych służb, to na litość, nie Lesiaka! Niektórzy ludzie powinni zostać wypieprzeni ze służb z hukiem i to najlepiej od razu do więzienia. Lesiak tymczasem nasłuchiwał, czego od niego wymaga aktualna władza – a raczej co mu się wydaje, że nowa władza wymaga – i natychmiast gorliwie to realizował.
Jest pan pewien, że Domaros nie była współpracowniczką UOP?
W „Pamiętniku...” rzeczywiście wspomina o różnych UOP-owcach, z którymi się zadawała, chwali się wpływaniem na proces legislacyjny rozmaitych ustaw. Ale to były niewiarygodne opowieści. Natomiast być może rzeczywiście podpisała zobowiązanie do współpracy. Tego nie wiem. Ale by wiarygodna była teza, że była narzędziem UOP-u w sprawie Kerna, to i ja musiałbym być takim narzędziem, bo po co dawać do spisania jej opowieści komuś, kto nie jest pewny? To przecież ode mnie zależało, co w tej książce się znajdzie. A przygotowując ją, nie miałem żadnych nacisków ze strony służb.
I nie domyślał się pan, że służby odgrywają w tej sprawie jakąś rolę?
Wtedy oczywiście nic o tym nie wiedziałem, ale mieszkanie, z którego Domaros wyszła na pierwsze spotkanie ze mną, rzeczywiście było mieszkaniem operacyjnym Urzędu Ochrony Państwa. I ona mieszkała w nim z jakimś oficerem UOP. Są dwie możliwości: albo rzeczywiście została przez nich zwerbowana, np. szantażowano ją ujawnieniem przekrętów, które robiła wcześniej w Gdańsku, albo zwerbowano ją dopiero później, może nawet fikcyjnie. W SB i na początku w UOP takie rzeczy były na porządku dziennym. Stawiam raczej na to drugie. Ale to już wyłącznie moje domysły.
Powtarzam: ja zadawałem pytania Marzenie Domaros, ja zredagowałem jej odpowiedzi i żadne służby mi w tym nie mieszały. A – poza domniemanym gwałtem, gdzie nie ma świadków – kluczowe jej opowieści zostały potwierdzone. Aleksander Kwaśniewski afiszował się z Marzeną i był wtedy nawet dowcip, co on dostaje na śniadanie: od żony w pysk. A Leszek Miller w prywatnej rozmowie ze mną nie wypierał się romansu, tylko robił mi wyrzuty, że przez to, że spisałem opowieści Marzeny Domaros, „człowiek nawet nie może spokojnie się zabawić...”. Odpowiedziałem mu, że nie należy sypiać z panienkami, które potem piszą pamiętniki. On na to: „A ma taka wypisane na czole, że pisze pamiętnik?”.
Jak pan myśli, czy gdyby dzisiaj ktoś chciał mieć haki na polityków, szantażować ich czy po prostu kompromitować, to byłby w stanie wykreować nową Anastazję Potocką, czy jednak czasy się zmieniły i politycy aż tak łatwo nie daliby się podejść?
Przykład tej panienki posła Pięty pokazuje, że to wciąż jest cholernie łatwe. Większość polityków ma ego rozdęte do nieprawdopodobnych rozmiarów. Do tego spora część z nich to barany, co mówię z pełną odpowiedzialnością. I można nimi z łatwością manipulować. A jak widać po sprawie Stanisława Pięty: mają zero moralności. Załatwić ich mogą więc nawet całkowici amatorzy. Politycy pozwalali Izabeli Pek kręcić się w swoim otoczeniu, cykać wspólne fotki. A przecież w internecie łatwo można było znaleźć nawet jej nagie zdjęcia. Ale to tak samo jak z Marzeną Domaros: nikt jej nawet nie próbował sprawdzić.
Jerzy Czesław Skoczylas jest dziennikarzem i pisarzem. Pracował m.in. w „Echu Krakowa”, „Applauzie”, paryskim „Kontakcie”, „Gazecie Wyborczej” i „Gazecie Krakowskiej”. Jest współautorem wywiadu-rzeki z Czesławem Kiszczakiem pt. „Generał Kiszczak mówi prawie wszystko” oraz książki „Wałęsa. Ludzie. Epoka”. W 1992 r. spisał i zredagował opowieści Marzeny Domaros „Pamiętnik Anastazji P”.