W słoneczny poranek 13 grudnia naprawdę nie było „Teleranka", za to od rana po Hucie jeździły milicyjne furgonetki i zabierały różnych panów na komendę. Jeden z nich wyskoczył z balkonu prosto w śnieg w samych kalesonach i przepadł gdzieś „na ogródkach działkowych". Po latach dowiedziałem się, że był to Mieczysław Gil, bliski współpracownik Wałęsy. Inny, kiedy po niego przyszli, siedział akurat w samochodzie marki Syrena i próbował odpalić silnik. Miał z tym problem, poprosił więc o pomoc panów w mundurach. Ci grzecznie, nie mając pojęcia, komu pomagają, wsparli jego wysiłek ucieczki przed obławą.
A w ogóle było podejrzanie cicho. Z kuzynką Olą wybrałem się jeszcze przed południem na kampus (słowo relatywnie nowe) nieodległej Akademii Wychowania Fizycznego. Z balkonów w akademikach powiewały potargane fragmenty jakichś flag czy transparentów, cała uczelnia była oblepiona plakatami, po korytarzach walały się ulotki. Chodzili między nimi, choć z rzadka, przypadkowi studenci. Jakże inni od tych nabyczonych żaków wyższej szkoły wuefu, na których klatach pękały jeszcze niedawno opięte podkoszulki, a muskuły na ramionach żyły swoim własnym, ekscentrycznym życiem. Tego dnia byli przygarbieni, zszarzali, o zapadniętych oczach.
Czytaj więcej
Tyle dni w moim życiu odeszło w niepamięć. Tyle chciałbym sobie przypomnieć, wyłowić z nieskończonej otchłani czasu. Ale tamten niedzielny, piękny zimowy dzień pamiętam doskonale, w każdym szczególe.
– Zajęcia odwołane, wszystkie! – ze zdziwieniem relacjonowała Ola, przewracając błękitnymi oczętami, które oddawały jeśli nie doskonałą niewiarę w fakty dookoła, to przynajmniej ich niezrozumienie. Skłamałbym, gdybym napisał, że rozumiałem to wszystko lepiej od niej.