Kraków ma dosyć, zwłaszcza nakręcającej się spirali hiperinflacji, która sprawia, że pieniądze są już mniej warte niż papier, na jakim je wydrukowano. Ma dosyć spekulantów, przez których ceny żywności rosną niemal z dnia na dzień. Dosyć braku podstawowych produktów w sklepach. Mieszkańcy spokojnego zwykle grodu Kraka coraz częściej martwią się, czy podczas nieodległej już zimy nie zajrzy im w oczy głód. I czy nie będą musieli marznąć, bo węgiel także coraz ciężej zdobyć. Mają dosyć bierności zarządców miasta, którzy podobnie jak najwyższe władze w Warszawie nie robią niemal nic, aby zapobiec całkowitemu krachowi ekonomicznemu. Sprawnie wychodzi im tylko wydawanie kolejnych rozporządzeń, nakazów, zakazów. Warstwy inteligenckie Krakowa zastygły w stuporze, czekają na rozwój wypadków. Ale robotnicy nie chcą siedzieć bezczynnie. Od początku października niemal dzień w dzień przez miasto przelewają się fale wzburzonych demonstrantów, wybuchają kolejne strajki, w końcu staje poczta i kolej.
Strajk i krwawe demonstracje
5 listopada 1923 r. rozpoczyna się strajk powszechny ogłoszony dwa dni wcześniej przez działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej. Przestaje pracować elektrownia, miasto pogrąża się w ciemnościach. Pracownicy niemal wszystkich przedsiębiorstw prywatnych i publicznych przyłączają się do protestu. Tłumy gromadzą się na Rynku Głównym, na Plantach i pod Domem Robotniczym – siedzibą Polskiej Partii Socjalistycznej – na ul. Dunajewskiego, nie zważając na wydany przez rząd zakaz zgromadzeń i wieców. Pojawiają się oddziały policji. Piesze i konne. Dochodzi do przepychanek, pierwszych starć. Konni policjanci płazują szablami robotników, którzy stanęli im na drodze. Ci bronią się, sięgając po metalowe ruszty, butelki, kamienie. Są ranni po obu stronach. Nastroje ulicy są coraz bardziej wzburzone, wystarczy jedna iskra, by tłumione od miesięcy niezadowolenie i frustracja eksplodowały niczym wulkan. Ale to jeszcze nie teraz. Działacze PPS starają się studzić rozpalone głowy demonstrantów, policja także częściowo się wycofuje. Miasto pustoszeje, w ciemnościach krążą tylko uzbrojone patrole policji i wojska.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, Dom Robotniczy zostaje otoczony szczelnymi kordonami policji. W siedzibie PPS ma się odbyć wiec, ale w nocy władze zakazały wszelkich zgromadzeń, także tych w lokalach zamkniętych. Robotnicy są wzburzeni. Ruszają na ul. Dunajewskiego. Maszerują z różnych punktów w mieście, własnych domów, zamkniętych fabryk i zakładów. Niektórzy mają łomy, laski, ciężkie śruby i nakrętki poupychane po kieszeniach. Grupy demonstrantów, ścierając się po drodze z policją, płyną niczym wezbrane strumienie pod Dom Robotniczy, tam łączą się w potężną rzekę, która zaczyna napierać na policyjne tamy. Jeden z dowodzących akcją komendantów wzywa na pomoc wojsko: 6. Kompania Piechoty rozwija szereg tuż za kordonem policji, 4. Kompania jest w odwodzie. Ale kiedy dowódca jednego z oddziałów, por. Wacław Nowakowski, wydaje rozkaz: „Bagnet na broń", część żołnierzy się waha, nie wykonuje polecenia. Widzą to demonstranci. Skandują: „To nasi! Niech żyje wojsko!". Napięcie sięga zenitu.
A potem następuje wybuch. Gdy od strony ul. Basztowej pojawiają się dwie chłopskie furmanki wyładowane kapustą, jeden z manifestantów, Wincenty Pietrzyk, wskakuje na wóz i pędzi konie w stronę kordonu policji. Ten pęka. W powstałą lukę wlewa się tłum rozeźlonych robotników, okładając policjantów pałkami, kamieniami i... główkami kapusty. Nagle pada pojedynczy strzał. Nie wiadomo, kto go oddał i z której strony. Może przestraszony policjant, może robotnik, może prowokator. Ale to już nieistotne, i tak dla wszystkich jest sygnałem do walki. Tłum uderza na cofających się w bezładzie żołnierzy. To w większości starsi już rezerwiści, na dodatek głównie Białorusini i Ukraińcy, ich morale i determinacja są niskie. Poddają się i zostają błyskawicznie rozbrojeni. Rozpoczyna się kanonada. Wśród robotników jest wielu weteranów wojen o niepodległość, umieją lepiej posługiwać się bronią niż większość skierowanych do walki z nimi policjantów i żołnierzy. Zaskoczona policja zwija resztki kordonów i próbuje wycofać się z pola walki. Przychodzi im to z trudem, ponieważ uzbrojeni robotnicy zasypują ich gradem pocisków od strony pl. Szczepańskiego, Plant, niektórzy strzelają także z okien kamienic i bram. Tylko niektórym plutonom udaje się przedostać w okolice urzędu wojewódzkiego i rynku, pozostałe barykadują się w bramach pobliskich kamienic.