Era Merkel

„Wszystko poświęciła ratowaniu jedności unijnej. Dar wolności ukonstytuował ją, a demokrację traktowała jako największą zdobycz" – o kanclerz Angeli Merkel mówi prof. Arkadiusz Stempin, autor jej nowej biografii zatytułowanej „Cesarzowa Europy".

Publikacja: 30.09.2021 21:00

Od prawej: kanclerz Niemiec Angela Merkel, były kanclerz Helmut Kohl i jego żona Maike Kohl-Richter.

Od prawej: kanclerz Niemiec Angela Merkel, były kanclerz Helmut Kohl i jego żona Maike Kohl-Richter. Berlin, 1 października 2010 r.

Foto: Johannes Eisele / AFP

Skąd u pana zainteresowanie osobą Angeli Merkel?

Kiedy zostawała kanclerzem, na niemieckim uniwersytecie pisałem habilitację. Z polskiej perspektywy na czele rządu w Berlinie po raz pierwszy stanął polityk urodzony po wojnie, z niemieckiej – pierwsza kobieta, a do tego z byłego NRD. Jedna i druga perspektywa wydawała mi się fascynująca. Już wtedy przymierzałem się do jej biografii, mimo że w 2005 r. nikt nie przypuszczał, że właśnie zaczyna się „era Merkel”. Przecież – po pierwsze – kanclerzem została tylko dlatego, że każdy wielki przewrót katapultuje na szczyty władzy zupełnie nieznane nazwiska z głębokiego zaplecza społeczeństwa. Bez rewolucji francuskiej Robespierre byłby nadal wziętym adwokatem w prowincjonalnym Arras, a bez upadku komunizmu w Polsce Lech Wałęsa – elektrykiem w stoczni. Merkel bez „rewolty” w NRD, jak tamtejszą bezkrwawą rewolucję nazywa brytyjski historyk Timothy Garton Ash, pozostałaby naukowcem we wschodnioberlińskiej Akademii Nauk. Po drugie, kiedy przewrót w NRD wykatapultował ją do pierwszych szeregów polityków zjednoczonych Niemiec, to zbieg okoliczności zadecydował, że owa „katapulta” usytuowała ją na samym szczycie. Na „wnuków Helmuta Kohla”, złączonych paktem andyjskim, nawzajem sekretnie wspierających swoje kariery, padło bowiem odium afery „czarnych kont”. Światło dzienne ujrzała porażająca opinię publiczną informacja, że wielki kanclerz zjednoczenia przez lata stworzył nielegalny system finansowania swojej partii CDU, dzięki czemu trzymał głęboko w kieszeni swoich pretorianów. Kohl musiał odejść, a skompromitowana generacja jego politycznych wnuków musiała zastąpić go kimś z absolutnie nieskazitelną przeszłością. Na okres przejściowy oczywiście, w myśl zasady: „murzyn zrobi swoje, murzyn będzie musiał odejść”. Usadowili więc na szczycie partii Angelę Merkel i planowali usunąć ją po dwóch, trzech latach.

Bolączek Europy całkowicie nie wyleczyła. Prowadziła politykę paliatywną, opatrywała rany i zabezpieczała je na jakiś czas.

prof. Arkadiusz Stempin o Angeli Merkel

Spekulacje zupełnie zawiodły. Szara mysz „wymerklowała” przebiegłe lisy niemieckiej polityki.

Co zajęło jej całą pierwszą kadencję, w latach 2005–2009. I co tłumaczy częściowo mało efektywne lata jej kanclerstwa w tym czasie. Ale przeciwko sobie miała wytrawnych graczy, ze szlifami uzyskanymi w nobliwej politycznej kulturze reńskiej. Na przykład jednego z nich, Rolanda Kocha, matka od siódmego roku życia ubierała w garnitur, zawiązywała krawat, zakładała na nogi lakierki i zawoziła do szkoły samochodem – jako przyszłego kanclerza. W tym czasie Merkel w trampkach goniła na zebrania komunistycznej młodzieżówki. Później Koch i jemu podobni wchłaniali opary Schodów Hiszpańskich w Rzymie, katedry w Santiago de Compostela, a na Boże Narodzenie wymieniali się życzeniami z połową kolegium kardynalskiego. Pomimo tej socjalizacji i naturalnej przewagi nad Merkel – przegrali. Kobieta z NRD „wymerklowała” pakt. To neologizm, który na stałe wszedł do języka niemieckiego.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Nowy świat bez Merkel

Co zadecydowało o jej sukcesie? Jej status „szarej myszy”, której polityczne lwy nie doceniły?

Jak to w zjawiskach społecznych bywa, przesądził splot czynników. Ale wśród nich wyjątkowo przydatne okazały się jej cnoty dyskrecji i chronicznego braku próżności. Merkel, wychowana w NRD, komunistycznym państwie Stasi, także jako córka pastora musiała trzymać język za zębami. Praktyka, którą przeniosła na urząd kanclerski. Bo co np. wiadomo o jej mężu? Aż tyle, że nazwano go fantomem. Nie zgubiła jej też żadna afera, spowodowana nagminną przypadłością polityków – próżnością. Kiedy została kanclerzem, ustawiła się do niej kolejka wielkich kreatorów mody, chętnych przysyłać jej swoje kolekcje. Wszystkim odmówiła. Żaden w swoich rękach nie pieścił jej karty kredytowej. I wreszcie trzecia cecha: asertywność. Owszem, każdy polityk musi mieć grubą skórę, inaczej nie przetrwa w basenie pełnym rekinów. Ale Merkel asertywność ćwiczyła w tempie turbo i w potrójnej dawce. Oto jeden z przykładów: już jako kanclerz została zaproszona na przyjęcie, które wydawał Roland Koch, ten siedmiolatek od lakierek i krawata, teraz już jako premier Hesji i oczywiście członek paktu andyjskiego. Przez kilka godzin stała ze szklanką wody mineralnej w ręku, podpierała ścianę, przestępując z nogi na nogę. Z inspiracji „andystów” na ich raucie do urzędującej kanclerz Niemiec nie podszedł nikt. Większego upokorzenia nie można sobie wyobrazić.

Kanclerz Niemiec Angela Merkel podczas rozmowy z prezydentem USA Barackiem Obamą siedzącym na ławce

Kanclerz Niemiec Angela Merkel podczas rozmowy z prezydentem USA Barackiem Obamą siedzącym na ławce przed zamkiem Elmau po sesji roboczej szczytu G7. Garmisch-Partenkirchen, 8 czerwca 2015 r.

Michael Kappeler / POOL / AFP

To atuty wynikające z politycznej osobowości. A czym uwodziła Niemców przez 16 lat?

Na pewno nie uśmiechem, który doradzają spece od marketingu politycznego. Co widać gołym okiem. Jeszcze do niedawna najbardziej w uśmiechu szczerzył zęby prezydent Trump, a obecnie pokory uczy go armia europejskich polityków – z Emmanuelem Macronem na czele. Angela Merkel ignorowała marketingowe podpowiedzi. Jej usta raczej zwisały w dół, co odzwierciedlało naturalny wygląd twarzy, a zrazem stanowiło sprzeciw wobec „ducha czasu”. Ale ad rem: po pierwsze Merkel rozpoznała, gdzie w Niemczech znajduje się „elektorat środka”. To była szeroka 40-procentowa klasa średnia. Ona rozszerzyła ją o nowo przybyłych do Niemiec, zsekularyzowanych wyborców i kobiety. Już tylko w moim zawodowym biotopie, w środowisku uniwersyteckim, wzrosła liczba kobiet profesorów. Nie mówiąc o tych w radach nadzorczych i w zmaskulizowanych do tej pory posadach intendentów w szerokiej branży kultury. Pod ten elektorat środka dopasowywała program wyborczy CDU. Można ją za to krytykować, ale w XXI wieku chadecja niemiecka nie zaimponuje wyborcom ani kultywowaniem tożsamości narodowej, ani wizją silnego i uzbrojonego po zęby państwa. Ponadto Niemcy cenili ją za przewidywalność. Ucieleśniała dla nich spokój i stabilność kraju. Dlatego okrzyknięto ją „mateczką”. „Mutti” nie miała dzieci (poza trójką przyrodnich dzieci drugiego męża), ale wszystkie matki w Niemczech widziały, że mogą na Merkel liczyć. To poczucie przewidywalności i stabilizacji Niemcy najbardziej sobie cenili. Przy, dodać trzeba, wzroście płac i malejącym bezrobociu – do pandemii. Przez cały okres 16 lat jej rządów nie wyczuwało się między Renem a Odrą nastroju zmiany.

Ale przynajmniej dwukrotnie odeszła Merkel od żelaznej zasady spokojnych przewidywalnych rządów. Po tragedii w Fukushimie, w grudniu 2011 r., z dnia na dzień wygasiła w Niemczech program jądrowy. A w 2015 r. otworzyła granice Niemiec przed uchodźcami. Obydwie decyzje miały poważne konsekwencje.

Zgoda. Sam jednak więcej decyzji podjętych w stylu amazońskiej szarży nie znajduję. A i w obydwu przywołanych wyżej przypadkach Merkel nie szła pod prąd nastrojów w społeczeństwie. Dla większości Niemców Fukushima była szokiem. I wygaszanie elektrowni jądrowych jawiło się jako rozsądne rozwiązanie. Także przyjęcie uchodźców w lecie 2015 r. jej wyborcy przyjęli wręcz z euforią. Uczucie, które ustąpiło niepewności dopiero wtedy, gdy Niemcy zostali sami z milionową armią uchodźców, ponieważ nie wpuściły ich do siebie pozostałe kraje unijne, nawet te, które zwykle do tej pory szły ręka w rękę z Niemcami: Austria, Holandia czy Szwecja.

Czytaj więcej

Angela Merkel odchodzi. Co pozostawia po sobie?

I wyborcy wyznaczyli jej także miękką politykę wobec Rosji?

Można się zżymać na to, że po 16 latach rządów Merkel Europa nie jest tak bezpieczna jak w 2005 r., a Rosja, przeciwnie – jest silniejsza. Tylko czy alternatywą dla polityki Merkel wobec Putina byłoby przepędzenie bandyty? Już jego nieobecność przekreśliłaby uśmierzenie ognisk światowych konfliktów na Ukrainie, w Libii, na Bliskim Wschodzie. Uniemożliwiłaby wspólną walkę z terroryzmem i w ochronie klimatu. Zapoczątkowałaby nowy wyścig zbrojeń. Słusznie zdiagnozowała Merkel, że Rosja jest wprawdzie nieobliczalnym mocarstwem militarnym, ale ze swoimi 65,4 mld dol. w budżecie obronnym w porównaniu z USA – karłem, a w dłuższej perspektywie ze swoim PKB równym temu w Hiszpanii nie może pozwolić sobie na wojenne awantury. Wreszcie wepchnęłaby Putina w ramiona Xi Jinpinga, zwiastując powstanie wrogiej Zachodowi osi Pekin–Moskwa. Przed czym notabene rosyjski prezydent jako ewentualny „junior partner” w takim związku się wzdraga. I pozostaje osamotniony, po tym gdy zawaliła się mu inna oś: Teheran–Moskwa–Ankara. Merkel posiłkowała się jeszcze jednym argumentem. Przecież nawet po największych wojnach przeciwnicy siadają do stołu rokowań. Kanclerz uznała więc, że lepszą opcją od przepędzenia bandyty i jego powrotu do stołu rokowań jest utrzymywanie go przy sobie przez cały czas. Płaciła za to ukończeniem Nord Stream 2. Miała świadomość tej ceny, o czym świadczyłyby słowa Donalda Tuska, że ukończenie drugiej nitki rurociągu było przedsięwzięciem ambiwalentnym. Merkel alternatywę militarnej groźby wobec Putina wykluczyła. Nie tylko bowiem Niemcy, lecz cała Europa nie chciała zbrojnej konfrontacji z Rosją. W takim sensie wyborcy Merkel wyznaczyli jej kurs wobec Putina. Publicznie natomiast upominała się o prawa człowieka w Rosji, ściągnęła Nawalnego do Berlina, czym uratowała mu życie, broniła demokracji liberalnej. Mało kto pamięta, że w okresie ukraińskiego Majdanu jako pierwsza zaprosiła grupę ukraińskich liderów do Niemiec, w tym byłego boksera Władimira Kliczkę, na warsztaty w zakresie przyswojenia sobie reguł demokracji i tajników politycznej kuchni. Z kolei po aneksji Krymu i zestrzeleniu malezyjskiego samolotu forsowała nałożenie sankcji i ich utrzymanie. Choć przeciwko sobie miała prorosyjskie lobby w londyńskim City, w unijnych stolicach: Budapeszcie, Rzymie i Atenach, a u siebie w domu – w kręgach biznesu, socjaldemokratów, a nawet wśród niektórych chadeków. W społeczeństwie niemieckim prorosyjskie sympatie erodowały dopiero po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu. Latem 2014 r. Berlin pęczniał jeszcze od rosyjskich wycieczek szkolnych, a  miesięcznym repertuarem Rosyjskiego Domu Kultury w niemieckiej stolicy można by na lata obdzielić programy placówek kulturalnych w całej Polsce.

Merkel przechodzi na karty historii. Z rekordowym stażem jako szef demokratycznego kraju. Czy jednak z równie wymiernymi osiągnięciami?

Na pewno jako polityk bez charyzmy ma trudniej, by zadomowić się na kartach historii, które z nabożną czcią wspominają przywódcze osobowości. Ona ani nie błyszczała erudycją, ani nie rozwijała wielkich wizji tworzenia lepszego świata. Nie miała w sobie poczucia misyjnego. Rozwiązywała problemy, a tych nie brakowało, bo do Europy wiatr historii zwiewał kolejne kryzysy – od finansowego po pandemiczny. Tych bolączek Europy całkowicie nie wyleczyła. Prowadziła politykę paliatywną, opatrywała rany i zabezpieczała je na jakiś czas. Mimo to wbrew oskarżeniom o ultrapragmatyzm i brak polityki opartej na wartościach, formułuję tezę, że właśnie po roku 2014, po Krymie i po kryzysie greckim, tym drugim z lata 2015 r., kiedy populista Tsipras stanął na czele rządu w Atenach, wszystko poświęciła ratowaniu jedności unijnej, obszaru wolności i wartości liberalnych. Właśnie ze swoją przeszłością w NRD, państwie otoczonym murem i naszpikowanym siatką Stasi, dar wolności ukonstytuował ją. Demokrację traktowała jako największą zdobycz.

I dlatego przymykała oko na łamanie praworządności przez Chiny, jednocześnie prowadząc z nimi gospodarcze interesy?

Obroty handlowe z Chinami przynosiły Niemcom nadwyżki eksportowe, przydawały gospodarce niemieckiej zdrowych rumieńców. Dla Merkel ważna była nie symbolika, tylko słupki z danymi, które pokazywały, na ile prężna jest gospodarka Niemiec i Europy, bo to ona decyduje o sile naszego kontynentu. Nie procedura wyboru prezydenta UE w głosowaniu powszechnym, jak sugerował Macron. Bo to ma się nijak do podniesienia gospodarczej kondycji Francji. Wzrost znaczenia Chin Merkel traktowała jako fakt. I nie zamierzała mu przeciwdziałać na drodze konfrontacji. Raczej starała się powiązać ze sobą gospodarki UE i Chin. Co prowadziło do wzajemnych uzależnień. Dla niej jednak było to zjawisko nie do uniknięcia w usieciowionym globalnym świecie. Natomiast porzuciła ideę, o ile ją w ogóle miała, by nawrócić Chiny i Rosję na drogę demokracji. Na to Zachód nie posiada już potencjału.

Skoro jedność UE, decydująca o jej sile, tak bardzo leżała Merkel na sercu, to dlaczego dopuściła do brexitu, który bez wątpienia był porażką, do tego idącą na jej konto.

W Berlinie nie wykazano się konieczną elastycznością. Każdy, kto znał nastroje społeczeństwa brytyjskiego, zdawał sobie sprawę z tego, że wyniki szczytu brukselskiego, które premier Cameron przywiózł do Londynu, nie były satysfakcjonujące. Nie można natomiast winić Merkel za to, że sprawa obecności Wielkiej Brytanii w UE stała się elementem gry politycznej na Wyspach. Możliwe jednak, że większy błąd popełniła, pasywnie przyglądając się, jak unijna centrala i Putin postawili Ukrainę w 2013 r. pod ścianą. Kiedy zażądali wyboru: albo Moskwa, albo Bruksela. Merkel zignorowała sygnały polityków ukraińskich, że Putin nie dopuści do podpisania układu stowarzyszeniowego Ukrainy z UE. Interesował ją los Julii Tymoszenko. Także wobec Putina nabrała wody w usta. Dla Europy kryzys na Ukrainie okazał się katastrofą. Kontynent stanął na krawędzi wojny z Rosją, a ta na długo oddaliła się od Europy.

Czytaj więcej

Merkel Moskwy nie zmieniła, Kijowa nie przekonała

Merkel utraciła także Turcję jako europejskiego partnera.

Nie chciała Turcji w Unii Europejskiej. Oferowała „uprzywilejowane partnerstwo”. Nie forsowała i tej koncepcji. W efekcie Erdogan odwrócił się od Europy. Ona zbyt późno się zorientowała, że skazana jest na współpracę z nim. By zapanować nad kryzysem uchodźczym, musiała założyć w Ankarze worek pokutny.

To na czym polegały jej osiągnięcia?

Mając jedność UE przed oczami, najpierw nie dopuściła do eskalacji konfliktu na Ukrainie. Przez 17 godzin negocjowała porozumienie w Mińsku. Porę dnia, jak wyznała później, rozpoznawała po tym, czy na stole stawiano pieczeń czy marmoladę. Latem 2015 r., wpuszczając uchodźców, wyciągała z opresji Węgry i Austrię, chroniła system z Schengen, skoro jego członkowie zaczęli wznosić ogrodzenia na swoich granicach. Nie zezwoliła na ekonomicznie uzasadnione wykluczenie Grecji ze strefy euro na kilka lat, mimo że za jej plecami jej właśni chadecy gardłowali za taką opcją. W tym jednoosobowa instytucja w Niemczech, niedoszły kanclerz Wolfgang Schäuble. Zrezygnowała Merkel z relokacji uchodźców, kiedy zorientowała się, jak bardzo jątrzy to Unię, nie implantowała wizji nowego prezydenta Francji Macrona, która dzieliła UE na jądro i peryferia, przymykała oczy na łamanie praworządności w Polsce i na Węgrzech, bo wałkowanie i tego konfliktu zbyt rozbijałoby UE. I w końcu poświęciła żelazne niemieckie pryncypia, które zabraniały zgody na euroobligacje. Europejski Fundusz Odbudowy, oparty właśnie na euroobligacjach i niskim oprocentowaniu obligacji Niemiec, miał zapobiec szerzeniu się antyunijnych nastrojów w Italii i Hiszpanii, boleśnie dotkniętych pandemią i poczuciem braku europejskiej solidarności. Miał ściągnąć wiatr wiejący populistom w żagle. To dlatego też, by ratować Europę przed populistami, a cywilizację europejską przed populistyczną kulturą Trumpa, zdecydowała się za namową Obamy na ostatni wyścig do kanclerskiego fotela w 2017 r. Nikt nie może zaprzeczyć, że zwłaszcza po 2017 r. UE mogła znaleźć się w znacznie gorszym położeniu niż obecnie. To właśnie jest największym dokonaniem Merkel. Jej osiągnięcia lepiej będzie można ocenić, pod kątem plusów i minusów, na tle jej następców w urzędzie kanclerskim. A ich pozycja nie będzie już tak silna – ani w Niemczech, ani w Europie. Także Niemcy w XXI wieku dosięgają procesy fragmentaryzacji życia politycznego i rozdrobnienia partyjnego. Obecnie po wyborach z 26 września w parlamencie zasiada siedem partii, a zwycięska w wyścigu do Bundestagu partia ma zaledwie dwadzieścia parę procent głosów.

Prof. Arkadiusz Stempin, politolog i historyk

Prof. Arkadiusz Stempin, politolog i historyk

Adam Tuchliński / Forum

Czy jednak to nie Merkel otworzyła drzwi przed populistami w samych Niemczech? Do tej pory nie istniała w niemieckim parlamencie partia na prawo od chadecji. Skoro Merkel konserwatywną CDU otworzyła na socjaldemokratyczny program i przesunęła na lewo, to konserwatyści z CDU i spoza jej szeregów poczuli się jak bezdomni. W szczycie kryzysu uchodźczego znaleźli nowy polityczny matecznik w AfD.

Nie podzielam tego zarzutu. Partia AfD z 10-procentowym poparciem pojawiła się w Niemczech, tak jak wcześniej populiści zjawiali się w każdym z krajów europejskich, a także poza Europą. Inaczej mówiąc, Niemcy ze swoją ksenofobiczną AfD dopasowali się do procesów ogólnoświatowych. A te przebiegają tak, że owszem, populiści dyskontują dla siebie bieżącą grę polityczną. Ale ze swoim izolacjonistycznym DNA, wrogim wobec każdego innego, wobec każdej odmienności, żywią się sokiem kulturowo-społecznym, nie zaś politycznym. Socjolog Andreas Reckwitz tłumaczył to w swojej książce „Die Gesellschaft der Singularitäten”. Społeczne i kulturowe różnice są dziś silnie pielęgnowane, skoro tweet we wszechobecnym smartfonie nastawiony jest na ostrą pointę, nie zaś ambiwalentne koncyliacyjne wywody. W efekcie traci się umiejętność ponoszenia porażek i akceptacji własnej niedoskonałości. Radykalny indywidualizm przyjmuje postać izolacjonizmu i niechęci do tych z nie swojej „bańki”.

Arkadiusz Stempin „Angela Merkel. Cesarzowa Europy", wyd. Agora, Warszawa 2021

Arkadiusz Stempin „Angela Merkel. Cesarzowa Europy", wyd. Agora, Warszawa 2021

mat. prasowe

Viktor Orbán twierdzi, że zatęsknimy z Merkel.

I ma rację. Niemiecka kanclerz w turbulentnych latach nastawiona była na osiąganie kompromisu i dostrzegała przy stole rokowań racje i interesy pozostałych stron. Presja na polityków po erze Merkel nie zmaleje, ponieważ konfliktów, które ona jako członek światowego kolektywu przywódczego uśmierzała, ale nie zlikwidowała, nadal nie brakuje. Chińska dominacja w świecie, kryzys klimatyczny, podział w Europie na porządek liberalny i zwolenników populizmu, nowe masy uchodźców. Kolejny kanclerz Niemiec z urzędu ani nie przejmie autorytetu Merkel, ani jej pozycji głównego rozgrywającego w Europie.

Arkadiusz Stempin – politolog i historyk, profesor w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie

Skąd u pana zainteresowanie osobą Angeli Merkel?

Kiedy zostawała kanclerzem, na niemieckim uniwersytecie pisałem habilitację. Z polskiej perspektywy na czele rządu w Berlinie po raz pierwszy stanął polityk urodzony po wojnie, z niemieckiej – pierwsza kobieta, a do tego z byłego NRD. Jedna i druga perspektywa wydawała mi się fascynująca. Już wtedy przymierzałem się do jej biografii, mimo że w 2005 r. nikt nie przypuszczał, że właśnie zaczyna się „era Merkel”. Przecież – po pierwsze – kanclerzem została tylko dlatego, że każdy wielki przewrót katapultuje na szczyty władzy zupełnie nieznane nazwiska z głębokiego zaplecza społeczeństwa. Bez rewolucji francuskiej Robespierre byłby nadal wziętym adwokatem w prowincjonalnym Arras, a bez upadku komunizmu w Polsce Lech Wałęsa – elektrykiem w stoczni. Merkel bez „rewolty” w NRD, jak tamtejszą bezkrwawą rewolucję nazywa brytyjski historyk Timothy Garton Ash, pozostałaby naukowcem we wschodnioberlińskiej Akademii Nauk. Po drugie, kiedy przewrót w NRD wykatapultował ją do pierwszych szeregów polityków zjednoczonych Niemiec, to zbieg okoliczności zadecydował, że owa „katapulta” usytuowała ją na samym szczycie. Na „wnuków Helmuta Kohla”, złączonych paktem andyjskim, nawzajem sekretnie wspierających swoje kariery, padło bowiem odium afery „czarnych kont”. Światło dzienne ujrzała porażająca opinię publiczną informacja, że wielki kanclerz zjednoczenia przez lata stworzył nielegalny system finansowania swojej partii CDU, dzięki czemu trzymał głęboko w kieszeni swoich pretorianów. Kohl musiał odejść, a skompromitowana generacja jego politycznych wnuków musiała zastąpić go kimś z absolutnie nieskazitelną przeszłością. Na okres przejściowy oczywiście, w myśl zasady: „murzyn zrobi swoje, murzyn będzie musiał odejść”. Usadowili więc na szczycie partii Angelę Merkel i planowali usunąć ją po dwóch, trzech latach.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie