„Stracone pokolenie” – tego określenia użył Ernest Hemingway w swojej pierwszej powieści „Słońce też wschodzi”, wydanej w 1926 r. Przyznawał jednak i wtedy, i wielokrotnie później, że zapożyczył te słowa od Gertrudy Stein, pisarki i intelektualnej przywódczyni środowiska amerykańskich twórców żyjących w Paryżu lat 20. XX wieku. Ona z kolei usłyszała je w warsztacie samochodowym, gdzie oddała do naprawy swoje auto. Właściciel warsztatu, rozsierdzony ignorancją i flegmatycznością swojego młodego pomocnika, miał wykrzyczeć pod jego adresem: „Wy wszyscy jesteście straconym pokoleniem”. Stein, opowiadająca o tym zdarzeniu Hemingwayowi, zakończyła tę historię taką samą konkluzją, mając na myśli jego i jego rówieśników o podobnej biografii.
Lost Generation
Nazwa zyskała najpierw aprobatę samych zainteresowanych, a wkrótce potem urosła do rangi kategorii w dziejach literatury współczesnej. W węższym rozumieniu oznacza grupę amerykańskich pisarzy urodzonych w ostatniej dekadzie XIX wieku, którzy jako młodzieńcy walczyli na europejskich frontach w latach I wojny światowej lub stracili tam bliskich, i których twórczość powstająca już po wojnie nosiła silne piętno tych traumatycznych doświadczeń. Do grona tego zaliczani są najczęściej Ernest Hemingway, F. Scott Fitzgerald, John Dos Passos, T.S. Eliot i wielu innych.
W szerszym znaczeniu to symboliczna definicja całego pokolenia w literaturze i sztuce Zachodu, przede wszystkim w jego anglojęzycznym obszarze, które wkraczało w dojrzałość w cieniu Wielkiej Wojny. Przy tak wykreślonej granicy tego pojęcia do wymienionych wyżej dołączają William Faulkner, nieco młodszy od nich John Steinbeck, E.E. Cummings, Anglicy J.R.R. Tolkien i Robert Graves, a nawet Henry Miller, który z Ameryki wyjechał po raz pierwszy w 1928 r., i Erich Maria Remarque, Niemiec i weteran z drugiej strony frontu, w okresie międzywojennym cieszący się jednak największą popularnością w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy historycy wspominają też o przedstawicielach poprzedniego pokolenia, których kataklizm wojny dotknął tak boleśnie, że zmienił ich życie i postawę. Wśród nich na pierwszym miejscu przywoływany jest Rudyard Kipling, jeden z ostatnich „kronikarzy” schyłku kolonialnego Imperium Brytyjskiego. Jego jedyny syn zginął na polach bitewnych Francji.
Ameryka i Europa znały wojnę. Europa żyła nią przez stulecia, Ameryka w ogniu wojny z Brytyjczykami wywalczyła swoje istnieje, a w brutalnej konfrontacji Północy z Południem swoją nowoczesność. Ale nie taką wojnę: totalną, niekończącą się, z setkami tysięcy zabitych w walce o kilka kilometrów jałowej ziemi, technologiczną – bo choć w bardzo ograniczonym jeszcze zakresie, to już jednak z udziałem lotnictwa, wojsk pancernych i broni masowego rażenia, jak gaz bojowy; bestialską, na wyniszczenie. Świat królestw i wieloetnicznych imperiów legł w gruzach, synowie z dobrych domów mieszczańskich, bez szabli paradnej u boku, gnili powoli w okopach w takim samym szlamie ludzkich i nieludzkich wydzielin jak nieokrzesani chłopi, ginęli również tak samo, anonimowo, szybko, banalnie. Wraz z ludźmi umierały wzorce i idee. Niezachwiane od wieków hierarchie, monolityczne prawdy wiary i solidne prawdy rozumu, kindersztuba programowo niesfornych modernistów i anarchistów, zawiłe kody salonowych kontredansów – wszystko poległo w konfrontacji z jednoznaczną materialnością fizjologii.
Pokolenie, które ciśnięto w to piekło okopów, było stracone dosłownie: ileż nieodkrytych talentów przysypano ziemią na zaimprowizowanych z konieczności cmentarzyskach. I symbolicznie, bo nawet ci, którzy przeżyli, powrócili do domów okaleczeni fizycznie i psychicznie tak głęboko, że w tych domach nie odnaleźli już ukojenia. Egzystowali dalej odarci ze złudzeń, nieufni wobec wszelkiej maści „humanizmów”, starając się zagłuszyć wspomnienia kakofonią epoki jazzu, hollywoodzkich bożków i fortun na pokaz.