Międzynarodowa sława „klątwy Jagiellończyka”. Część II

Po raz pierwszy od prawie 500 lat nieoficjalnie do wnętrza komory grobowej ze szczątkami Kazimierza IV Jagiellończyka zajrzano 13 kwietnia 1973 r., na dodatek w piątek. To nie wróżyło niczego dobrego.

Aktualizacja: 21.10.2018 18:22 Publikacja: 21.10.2018 00:01

Romańska krypta św. Leonarda na Wawelu została wzniesiona w XII w. za panowania księcia Władysława H

Romańska krypta św. Leonarda na Wawelu została wzniesiona w XII w. za panowania księcia Władysława Hermana

Foto: NAC

Pierwszą część artykułu można znaleźć tutaj.

W trzecim dniu po powrocie do Krakowa zadzwonił do mnie na Wawel ówczesny redaktor naczelny „Echa Krakowa", Andrzej Magdoń, i powiada:

– Jak to, siedzisz na tym wzgórzu, nie wiedząc, że już ponoć trzy osoby z kręgu badaczy otwartego grobu...

– Wiem, wiem – i to nie trzy, ale dużo więcej. Cisza w eterze. Mam już połowę napisanej książki... Nie psuj mi roboty.

– Połowę już masz? To wspaniale. Dawaj pierwszy rozdział, napiszemy „copyright by autor" i możesz spokojnie pisać sobie dalej. To wtedy będziesz miał gwarancję, że jakiś przypadkowy reporter nie zabłąka się na Wawel i nie zdmuchnie ci tematu.

Skoro depczą mi po piętach – nie mam wyjścia. Zwłaszcza że jednocześnie niemal zgłosiła się delegacja „Literatury" z zaprzyjaźnionym Kazimierzem Boskiem (rok wcześniej wspólnie łopatkami archeologicznymi dosłownie wykopywaliśmy na zmianę z zawodowcami szczątki Jana Kochanowskiego w Zwoleniu i Kazimierz też był wtajemniczony w sekrety królewskiego grobu Kazimierza IV, imiennika swego). Ustaliliśmy zatem, że „wielki walec" ruszy jednocześnie w obu pismach. Tak się stało: z datą 3 czerwca ogromne tytuły na pierwszej stronie arcykrakowskiej gazety zapowiadały dużymi literami – „Zbigniew Święch na tropie sekretów stulecia!

Czy klątwa Jagiellończyka wyjaśni tajemnicę klątwy Tutanchamona?

Tego samego dnia uczciliśmy to wydarzenie obiadem u „Wierzynka". Za kilka dni cały pierwszy rozdział ukazał się w „Literaturze". Teraz ujawnię po raz pierwszy, jakie wówczas miałem skojarzenia polonisty z datami i moim wielkim idolem, „pisarzem w podróży" Henrykiem Sienkiewiczem... Przecież druk odcinkowy „Ogniem i mieczem" rozpoczął on – jako zapowiedź Trylogii – równo sto lat wcześniej, w czerwcu 1883 roku! „Znaj proporcją, mocium panie", jak pisał hrabia Aleksander Fredro. Ale wówczas postanowiłem, że „Klątwy, mikroby i uczeni" staną się tryptykiem, bo „każdy szanujący się autor raz w życiu pisze trylogię". Jedno wtedy stawało się faktem: przywracałem dobrą tradycję z przełomu XIX i XX wieku, iż literatura historyczna najpierw ukazywała się w prasowym druku odcinkowym. Ta forpoczta tworzyła – jakże łaskawy dla książki – klimat czytelniczej niecierpliwości i oczekiwania na dzieło.

Los okazał się nad podziw przychylny. 3 lipca 1983 roku zadzwonił do mnie Jego Wspaniałość Olgierd Budrewicz (poznałem go w 1978 w Nowym Jorku) i rzecze:

– Jeśli stoisz, to sobie usiądź. Mam przed sobą wczorajszy, z datą 2 lipca, numer londyńskiego „The Timesa", gdzie wielki dziennikarz Roger Boyes na pierwszej stronie (ze zdjęciem przedwojennego Wawelu) pisze o twojej książce... Dlaczego dowiaduję się o niej z brytyjskiej gazety? Czy zdajesz sobie sprawę, że „The Times", wychodzący od ponad 250 lat nigdy nie napisał o żadnej książce na pierwszej stronie? Zobaczysz, teraz dopiero się zacznie. Trzymam kciuki...

Dziś wiem, co to znaczy „londyńska giełda". Jak Państwo myślą, co robi olbrzymia rzesza korespondentów z całego świata, akredytowanych przy rządzie Jej Królewskiej Mości Elżbiety II (która wtedy jeszcze nie wiedziała, że ma prapradziadków na Wawelu) – oprócz picia whisky oczywiście? Otóż przepisują oni z gazety „The Times" co lepsze kąski. I daj im Boże udane dzieci! Włoska „La Stampa" napisała o perfidnym mikrobie, znalezionym w grobowcu polskiego króla. Czy to ten grzyb jest mścicielem faraona i królów polskich? – brzmiał tytuł. Roger Boyes pisał: „Niezwykła sprawa klątwy Kazimierza", a dostojny „Die Welt" tak to ujął w tytule: „Czy Polak wpadł na trop klątwy faraonów? Za tajemnicze zgony odpowiedzialny jest mikrob, który przeżył całe wieki". „Hamburger Abendblatt" podkreślał: „Klątwa faraonów – to kropidlak żółty". Radzieckie „Izwiestia" w niedzielnym dodatku (nakład 25 milionów egzemplarzy!), powołując się na bułgarskie pismo „Paraljeli", podały, że w Polsce ukazał się niezwykły bestseller, już nie do kupienia (pięć lat przed ukazaniem się książki...) o klątwie Jagiellończyka, porównywanej do Tutanchamona.

W setkach gazet przypominano, że C. W. Ceram w swej znanej książce „Bogowie, groby i uczeni" egipską klątwę tylko opisał, a Zbigniew Święch z Krakowa na przykładzie Jagiellończyka jej działanie wyjaśnił. Do kampanii na rzecz „klątwy Jagiellończyka" włączyło się radio BBC; nadało elektryzującą wiadomość, iż „polski autor rozwikłał zagadkę klątwy Tutanchamona, nad której rozwiązaniem zastanawiało się tyle uczonych głów".

Gazety Europy i świata podawały te wiadomości z Polski przemiennie z informacjami o zamieszkach na ulicach. Nasz kraj wychodził bowiem ze stanu wojennego w smętny stan powojenny. Trwał druk odcinkowy tej książki, a w przedrukach ścigały się inne gazety. Książka, której nie było fizycznie, stawała się coraz sławniejsza. Spełniało się autorskie marzenie o krzepieniu serc i powstawaniu z kolan czytelników. Telefony i listy: „Dziękujemy, nie damy się, dodaje nam pan sił... Po pierwszym etapie, gdy wawelskie rewelacje obiegły już cały świat w prasie, radiu i TV, tygodnik „Życie Gospodarcze" pisał: „skuteczny sposób na popularyzację naszej historii, a kultury w szczególności, odkrył Zbigniew Święch, dokumentalista wawelski. Wykorzystał mianowicie sensacyjny wątek badań grobu Kazimierza Jagiellończyka, którego otwarcie spowodowało serię tajemniczych śmierci, do zainteresowania światowych centrów informacyjnych (i popularyzatorskich) naszą historią, archeologią, antropologią, ekologią. Tajemnicze zgony skojarzono oczywiście z królewską klątwą, a w charakterze dowodu przywołana została sławna „klątwa Tutanchamona". To już trafiło na czołówki światowej prasy. Ogólniejszy pożytek będzie ten mianowicie, że hasło Polska wywoła tu i ówdzie inną refleksję niż ta, którą niesie polityka".

Na dziele Cerama wychowały się dwa pokolenia. Dzięki niemu polscy czytelnicy obcowali z kulturą śródziemnomorską, starymi cywilizacjami Ziemi, ba – poznawali lapidaria antycznego świata. Czyżby czas na rewanż? Czy wreszcie obcy czytelnicy – tak jak my wcześniej – chłonąć będą wawelskie detale, a wreszcie sami stwierdzą tu dziwnym magnesem klątwy przyciągani, że Polska nie leży za Uralem, a po Krakowie od jakiegoś czasu już nie chodzą niedźwiedzie? Upoważniony przez egipskiego skarabeusza śmiało marzyłem na wyrost, nie czekałem z założonymi rękami, co też jeszcze może się dobrego przydarzyć. Na każdym etapie trzeba losowi pomagać, wychodząc naprzeciw nie tylko w pisaniu, ale również działaniu.

„Rozpromieniony sławą niewydanej jeszcze książki" autor w styczniu 1984 roku opuścił kraj lat dziecinnych, udając się do Nowego Jorku, na stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. I – nie wiedząc wtedy jeszcze – na wielkie spotkanie z Polonią całego świata! Od pierwszego tu pobytu na stypendium FK latem i jesienią 1978 roku współpracowałem z największą gazetą naszej emigracji – „Nowym Dziennikiem". Gdy tylko stanąłem w progu gabinetu sławnego redaktora naczelnego, Bolesława Wierzbiańskiego, zapytał on:

– A co takiego mi pan przywiózł? Może już jest ta sławna książka, o której tak głośno?

– Mam tu sporą część maszynopisu. Możemy straszyć wszystkie pokolenia klątwami, mikrobami, jak również niektórymi uczonymi.

Pan Bolesław zabrał do domu teczkę. Następnego dnia pojawił się z zapuchniętymi nieco oczami i oznajmił:

– To niesamowita lektura. Czegoś takiego w życiu nie czytałem. Do połowy marca zakończymy druk odcinkowy poprzedniej książki i jeśli autor się zgodzi, jedziemy codziennie z pańską.

Autor się zgodził, a na dodatek druk odcinkowy rozpoczęto w magazynie piątkowym, poprzedzonym zapowiedziami, akurat 17 marca 1984 roku, czyli w moje imieniny (dziwnym trafem słowa te piszę 20 lat później, wspominając przygody z tą właśnie książką). Dwa lub trzy tygodnie po rozpoczęciu druku Wierzbiański zadzwonił i zaprosił mnie do tajlandzkiej restauracji na lunch. Pojawił się z ogromną torbą pełną gazet.

– Widzi pan, co się dzieje – rozłożył na trzech połączonych stolikach przyniesione gazety polonijne niemal z całego świata od Argentyny, Brazylii, Kanady po Australię. Dzikie przedruki. Zwracali się do pana, dał pan zgodę? No właśnie, to co robimy? Mogę dać panu adwokata, ale on na dzień dobry bierze 5 tysięcy dolarów... (Tu wypomnę, że za cały druk odcinkowy połowy tomu I Wierzbiański zapłacił aż... 300 dolarów!)

– Dajmy sobie spokój, panie Bolesławie. Zamiast toczyć spory, niechże mam satysfakcję, że te biedne na ogół gazetki, czyniąc promocję książki, uświadamiają swym czytelnikom, iż są częścią narodu, który nie wyskoczył sroce spod ogona.

I oblaliśmy rzecz całą siedmioma rodzajami szkockiej whisky. Resztę tekstu drukował w następnych latach.

Kiedy trwało to piękne szaleństwo w świecie polonijnym, jesienią 1985 r. wprost z Doliny Królów przybyła do mnie do Krakowa ekipa niemieckiego LOTOS-FILMU z Monachium. Dowiedzieli się bowiem, gdzie szukać autora niewydanej jeszcze książki, a już głośnej. Powiedzieli im Polacy z Misji PKZ w Deir el-Bahari, gdyż Niemcy (do spółki z UNESCO) kręcili film „Klątwa Faraona". Pomogłem im załatwić zgodę na filmowanie wnętrz katedralnych (co wcale proste nie jest, bo niedawno jeszcze powiadano, iż „Wawel nie potrzebuje reklamy..."). Przez następne 15 lat na satelitarnej antenie Discovery można było oglądać ten dokument (wcześniej obleciał stacje TV całego świata i to wielokrotnie), w którym połowę stanowiły sekwencje wawelskie dotyczące „klątwy Jagiellończyka". Tak dalece zaraziłem świat nauki tymi wawelskimi mikrobami, że najpoważniejsze laboratoria świata przyjęły ten właśnie punkt widzenia, a przyjaciele z różnych krajów nadsyłali mi wycinki prasowe powołujące się na „Wawelski casus królewskiej klątwy". Wielokrotnie zgłaszałem dawnemu pracodawcy gotowość wygłaszania gawęd historycznych w TVP na tak frapujące tematy, aby tą drogą edukować zwłaszcza młodzież. Gadał dziad do obrazu. Bodaj w 1994 roku TVP za ciężkie pieniądze zakupiła od LOTOS-FILMU prawo trzykrotnej emisji w TVP. Śmieszne to oraz straszne: do telewidzów własnego kraju oraz reszty globu mogłem z Wawelu przemówić jeno za pomocą niemieckiego filmu! Dobre, co? Zresztą ten obraz był popularno-naukową dysputą badaczy – a jaki odniósł sukces! Przy końcu lat 80. powstał polski odcinek filmu dla Telewizji Zjednoczonej Europy („Królewska klątwa") w Paryżu, a w Kent (Wielka Brytania), bez pytania autora o zgodę (uważajcie na kulturalnych złodziei ze „Starej Europy" oraz USA!), wystawiono na motywach mojej książki operę pt. „Czarny pająk polskiego króla".

Śniadanie z prezydentem Ronaldem Reaganem

W 1987 roku poleciałem jako stypendysta Departamentu Stanu USA po raz czwarty do Ameryki. Zawdzięczam to ówczesnemu attaché ambasady, Johnowi Harodowi, który „cudownie oszalał", czytając odcinki tomu I książki. Z żoną polskiego pochodzenia przyjeżdżał do Krakowa, oprowadzałem ich po najbardziej tajemniczych zakątkach wawelskiego wzgórza i zwykle lądowaliśmy u „Wierzynka". Ponieważ nie było jeszcze oficjalnych stosunków po stanie wojennym, poleciałem na „prywatne zaproszenie" ciotki Olgierda Budrewicza, który mnie do tej wyprawy zdopingował. Na waszyngtońskim lotnisku oczekiwała – ku memu zdumieniu – duża grupa z asystentem sekretarza stanu na czele. Przyjmowano mnie jak VIP-a, w salonie ze specjalnie przygotowanym bankietem. Takie cuda o stypendyście powypisywał swoim przełożonym ów dobry Harod, że nie mogło być inaczej. Pobyt w USA zacząłem od śniadania w Białym Domu, na zaproszenie samego Ronalda Reagana. Przechowuję je do dziś i pokazuję niedowiarkom.

Oto telegraficzny skrót dotyczący omawianego tu wątku. Miałem szczęście trafić na stulecie Hollywood, gdzie moja urocza koleżanka Jola Czaderska-Hayek z rodzinnego Tarnowa, z udziałem wielkich gwiazd urządzała dla mnie bankiety. Rzucono się z ogromną ciekawością na tę „moją" królewską klątwę, ale chciano zrealizować film (serial) dla kucharek: wyciskacz łez o wdowach wawelskich. Nie zgodziłem się, licząc (do dziś zresztą, o czym za chwilę), że ktoś z wyobraźnią zrozumie, po co te książki piszę.

W Klubie Międzynarodowym Uniwersytetu Stanforda miałem wykład o podobieństwach i różnicach między obiema klątwami. Amerykanie kochają takie rzeczy: kiedy mówiłem do licznie zgromadzonych, patrząc na wieżę Hoovera, potem z pytaniami zgłaszały się tuzy archeologii od Berkeley po San Diego... W San Francisco piękna burmistrzowa wydała w Ratuszu kolację na cześć stypendysty, a gdy odwiedziłem owianego legendą „Emisariusza Jura" (Jerzego Lerskiego), tenże zachęcał do rozkręcania w dalszych tomach wawelskich opowieści. W Waszyngtonie Jan Karski zaprosił na trwający ponad 5 godzin obiad, przekonując, abym o jego przeżyciach napisał biograficzną książkę (na moją prośbę napisał ją Stanisław Maria Jankowski i nadziwić się nie mogę, że na jej kanwie nie zrealizowano filmu; byłby prawdziwszy i po stokroć ciekawszy niż „Lista Schindlera"). Cały wieczór gościłem w domu Jana Nowaka-Jeziorańskiego – okazało się, iż „znamy się" zaocznie od lat. Już we wczesnym dzieciństwie słuchałem jego głosu z Wolnej Europy, a on pokazał mi sporą teczkę wycinków mych artykułów z „Przekroju", „Polityki" i innych gazet, dotyczących zwłaszcza odkryć w dziejach kultury. A później stwierdził: „To jest fascynująca książka, z którą powinni zapoznać się czytelnicy na całym świecie!".

Następnego dnia W. H. Luers, prezydent Metropolitan Museum of Art, największego muzeum świata w jednym budynku, oprowadzał mnie przez 4 godziny po swym gospodarstwie, ukazując wielkie zbiory egiptologiczne; tegoż wieczoru bawiłem w okrytym sławą Pałacu The Explorers Club w Nowym Jorku, gdzie prezydent John Levinson – na podstawie dorobku „odkrywcy z głębi dziejów Polski i Europy" – zaprosił, abym został członkiem rzeczywistym tego elitarnego światowego Klubu. Piękny certyfikat dotarł do Krakowa jesienią tegoż 1987 roku. Byłem szóstym z Polaków należących do tego elitarnego klubu. Listę rodaków otworzył Henryk Arctowski w 1920 roku.

Nareszcie mam książkę

Ten Wielki Dzień nadszedł 21 maja 1988 roku. Z Lubelskiej Drukarni. Z rąk dyrektora Tadeusza Filipka otrzymałem pierwsze egzemplarze tomu „Klątwy, mikroby i uczeni". Wręczając mi te książki w upalny dzień, podkreślił, że musiał wydać polecenie zamknięcia hal produkcyjnych z powodu licznych kradzieży tego tytułu. Następnego dnia na pierwszej stronie „Kuriera Lubelskiego" ukazała się entuzjastyczna recenzja. Potem były setki omówień i wywiadów. Nie zapomnę „spotkania z autografem" na krakowskim Rynku Głównym: przybyły tysiące ludzi, a ruch regulowała śp. Milicja Obywatelska. W samym Krakowie sprzedano 120 tysięcy egzemplarzy. A potem, w najtrudniejszych czasach dla książek od epoki Gutenberga licząc, sprzedano łącznie 250 tys. Gdyby nie sztuczne limity... – w latach 1988–89 można było upłynnić ponad milion egzemplarzy! To se ne wrati... Na pociechę dorzucę, iż w roku 1990 ówczesny minister edukacji, prof. Henryk Samsonowicz, zalecając tę pozycję szkołom, przyjął mnie w swym gabinecie i zaproponował napisanie tą metodą całych „Dziejów Wawelu". Niestety, za krótko był ministrem. Minister obrony, admirał Piotr Kołodziejczyk, rozkazał zakupić ten tom dla wszystkich bibliotek wojskowych, również w zielonych garnizonach.

W 1993 roku ukazał się tom II cyklu historycznego, zatytułowany „Wileńska klątwa Jagiellończyka", w którym opisuję, w jaki sposób złapałem za rękę mojego króla Kazimierza IV Jagiellończyka, udowadniając, iż rzucił takową. Jego klątwa w Wilnie trwała 333 lata (od 1604 do 1937 r.) i miała charakter czysto magiczny! To jest kolejny Wielki Temat! A tom III, wydany w roku 1995, opowiada o klątwie kamiennej lawiny prześladującej „ostatniego krzyżowca Europy", Władysława III Warneńczyka; przy okazji stworzyłem starszemu bratu Kazimierza IV dwie legendy – astralną i kryształową... To są sprawy, którymi możemy porwać i zauroczyć Europę, będąc częścią składową Unii.

Kultura forpocztą naszej gospodarki

Szkoda, że jesteśmy krajem permanentnych stanów wyjątkowych, który nie szanuje i spycha na margines najważniejszy z „towarów", czyli specjalność Polski. Wybitny makroekonomista, były prezydent Krakowa i mój druh serdeczny, prof. Wiktor Boniecki, mawiał:

– Nie byliśmy, nie jesteśmy i jeszcze długo nie będziemy potęgą gospodarczą. Ale tylko durnie nie rozumieją, że forpocztą naszej gospodarki jest eksport naszej kultury. Nie przejmuj się ludzką zawiścią, przeciwnościami losu, wsiadłeś na dobry rydwan i podróżuj własnym wehikułem czasu. Kiedyś znajdzie się patron i mecenas, który – jeśli nie dla idei – to dla zysku wykorzysta plony tej ogromnej pracy.

Od śmierci Wiktora Bonieckiego minęło 21 lat. Od pierwszego wydania zaś wyrosło całe pokolenie – dzięki systemowi edukacyjnemu III RP – całkowicie „nieczytatych". Ponieważ po raz pierwszy odbywam publicznie „spowiedź wielkanocną", proszę wybaczyć naturalne w takich przypadkach wątki osobiste, wręcz intymne. Ale skąd można się o tym wszystkim dowiedzieć, jeśli nie wprost od autora? Gdybym napisał to wszystko, będąc Amerykaninem, Anglikiem, Niemcem czy Francuzem – siedziałbym wygodnie w jednym ze swych domów przy kominku; między jednym a drugim wejściem do własnego basenu rugałbym swego agenta, dlaczego dotąd jest „tylko czterdzieści przekładów na języki obce" i dlaczego naraz przysyła mi tylu producentów i reżyserów filmowych? Wszak większość recenzentów podkreśla, że „te książki, to gotowe scenariusze filmowe". A cóż ich tak dziwi, skoro pisze je zawodowy reżyser filmów dokumentalnych? Chcąc dotrzeć do młodszego pokolenia, pragnąc zawładnąć wyobraźnią Europy i świata – jak wieszczył Aleksander Gieysztor – trzeba umieć teraz właśnie „wykorzystać sukces sprzed lat", bo w smutnych latach 80. nikt nie miał do tego głowy.

Sądząc po kasowych sukcesach ekranizacji dzieł Tolkiena, po zainteresowaniu „Dziewiątymi wrotami" Polańskiego czy sfilmowaniu przygód Harry'ego Pottera pani J.K. Rowling, itd., chyba nie ma wątpliwości, że film kinowy, a następnie serial telewizyjny o „klątwie Jagiellończyka" w samym sercu Europy zainteresuje – bardziej niż przed dwudziestoma laty – sama wiadomość o niej. Kraków i Wilno to gotowe scenografie. Nie wywołując nikogo personalnie do tablicy, wołam głośno: Potentaci finansowi – łączmy się! Poszukajmy możliwości koprodukcji filmowej i działalności wydawniczej wspólnie, we Wspólnej Europie. Zaproponujmy realizację najlepszemu z reżyserów! Przecież na skrzydłach „klątwy Jagiellończyka" (tomy I i II tworzą logiczną całość) możemy nienachalnie pokazać UE, w jaki sposób starzy Polacy budowali unie narodów i tworzyli wspólnoty europejskie, wnosząc wiano historycznych doświadczeń dla potrzeb dni dzisiejszych. Przecież to właśnie ojciec Jagiellończyka, jadąc po rączkę dwunastoletniej Jadwigi Andegaweńskiej do Krakowa, w miejscowości Krewo powołał do istnienia pierwszą unię w Europie, dwanaście lat później (1397 r.) „skopiowaną" przez królową duńską Małgorzatę I w postaci Unii Kalmarskiej. Założyciel dynastii jagiellońskiej – Władysław Jagiełło – nawet nie przypuszczał, że ostatni z Jagiellonów, Zygmunt August, stworzy Maastricht XVI wieku w postaci Unii Realnej w Lublinie (1569 r.), a polskie doświadczenia pilnie podglądać będą Anglicy – wysyłając do Krakowa dyplomatów i szpiegów-magów (np. Johna Dee) – pragnących stworzyć angielsko-szkocką Unię Dwu Koron: personalną w 1603 r. i realną w 1707 r.

To na doświadczeniach polsko-litewskich budowało swą imperialną potęgę Zjednoczone Królestwo! Piszę o tym w książce „Trzy tajne dokumenty", ale znów na pisaniu nie poprzestaję. Zaproponowałem w 640. rocznicę narodzin Akademii Krakowskiej zwołanie przez JM Rektora UJ Kongresu-Konferencji badaczy wszelakich dziejów unii, wspólnot, związków oraz inkorporacji na przestrzeni tysiąca lat z całej Europy.

Jako ewentualny współautor scenariusza do takiego filmu wprowadzę wiele wątków, które dadzą szansę ukazania naszego wkładu do wspólnych dziejów w takim stopniu, iż zmusimy Francję, Niemcy, Włochy i inne państwa naszego kontynentu do uznania Polski za starą i nierozłączną część Europy.

Przepowiednia z 1974 r.

Aż podskoczyłem w fotelu, gdy podczas wręczania filmowych „Orłów" wspaniały reżyser Kazimierz Kutz powiedział coś w tym duchu: „Trzeba wreszcie zrozumieć, że wielki temat polski w filmie musi się traktować jako polską rację stanu!". Tak trzymać, Panie Kazimierzu, imienniku mego umiłowanego króla. Do dzieła! Każdy Pański film brzmiał dotąd jak Dzwon Zygmunta. Jak dotychczas wykazałem, klątwa wawelskiego władcy – jako legendarne opakowanie niezwykłego „towaru" (dzieje kultury) – może być i już poniekąd jest uwodzicielską dla łączącego się kontynentu. Przekonał mnie o tym także Norman Davies, opowiadając o tym fenomenie wawelskim, zaczerpniętym z mej książki, w swoim dziele „Europa". Parlament Europejski przed kilkoma laty podjął uchwałę, która głosi, że książka, jako główny nośnik kultury, nie może być traktowana jako zwykły towar. Książkę można i należy popierać i reklamować wszędzie! A zatem, skoro w tym naszym kapitalizmie socjalistycznym (bądź odwrotnie) autora nie stać na wynajęcie agenta, to sam autor musi być jawnym agentem swych książek i swoich bohaterów. Unia Europejska dofinansowuje kampanie promocyjne swych krajów i regionów. Taką wizytówką może być właśnie film kinowy i serial telewizyjny o „klątwie Jagiellończyka". Wtedy spełnią się przepowiednie Bonieckiego i Gieysztora.

Na koniec zatem akcent kolejny z tej i nie z tej ziemi. W styczniu 1974 r., gdy przebywałem w warszawskim mieszkaniu mych przyjaciół, pojawił się tam słynny jasnowidz – Lech Zycki. Najpierw wróżył gospodarzom (wszystko się sprawdziło!), a następnie mówił, co będzie się działo w Europie owego roku, przewidując w kolejności zgony prezydentów Austrii i Francji, rewolucję goździków w Portugalii, upadek rządu kanclerza W. Brandta i nieuleczalną chorobę Breżniewa. Gdy w mroźny wieczór odwoziłem Zyckiego na ul. Marszałkowską, w samochodzie przekazał mi wieszczbę nadzwyczajną, ujętą w takie oto, patetyczne słowa:

– Niebawem zaczną się dziać rzeczy niesłychane, które w przyszłości pan opisze. Od tego roku w sposób szczególny całe już pańskie życie będzie związane z Wawelem. Królewskie wzgórze rozsławi pan w całym świecie, a to z kolei – pańskie imię.

Chwilowo nie ujawnię, co powiedział dalej, ale uwierzcie mi, że to WAWEL JEST SERCEM JEDNOCZĄCEJ SIĘ EUROPY.

Pierwszą część artykułu można znaleźć tutaj.

W trzecim dniu po powrocie do Krakowa zadzwonił do mnie na Wawel ówczesny redaktor naczelny „Echa Krakowa", Andrzej Magdoń, i powiada:

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Historia
Stanisław Ulam. Ojciec chrzestny bomby termojądrowej, który pracował z Oppenheimerem
Historia
Nie tylko Barents. Słynni holenderscy żeglarze i ich odkrycia
Historia
Jezus – największa zagadka Biblii
Historia
„A więc Bóg nie istnieje”. Dlaczego Kazimierz Łyszczyński został skazany na śmierć
Historia
Tadeusz Sendzimir: polski Edison metalurgii