Mam dyskomfort: czy warto o tym pisać? Czy warto przy tak marnej okazji przypominać o zbrodniarzu, o drugiej wojnie światowej, gdy powszechne odczucie jest takie, że wszystko już zostało powiedziane, pokazane, udokumentowane? Co prawda, od czasu do czasu pojawiają się tu i ówdzie nieznane dotąd fakty, ale nie zmieniają one obrazu sześciu lat koszmaru (de facto - siedmiu) jaki znamy.

Jakiż jest zatem sens odkopywać spalonego trupa, który za życia przymusił do udziału w wojnie (według orientacyjnych wyliczeń) pośrednio lub bezpośrednio prawie dwa miliardy ludzi, 40 państw, zmobilizował do walki 100 -110 milionów ludzi, z czego ponad połowa zginęła, a reszta to inwalidzi wojenni. A przecież wyliczenia te nie obejmują, choćby w przybliżeniu, jakże ponurej statystykę śmierci i kalectwa wśród ludności cywilnej. Statystyki nie podają, ile wylano łez.

Hitler miał być zbawcą narodu, odnowicielem, mesjaszem. Miał "dźwignąć z kolan" powalonych po pierwszej wojnie światowej Niemców. Obiecywał cud gospodarczy nie zdradzając, że ten cud oparty będzie na okrucieństwie, śmierci i zaborze dóbr innych narodów. Pięknie mówił i skrycie działał. Doskonale wyczuwając społeczne nastroje, mówił o godności ludzkiej, honorze. O Niemcach - narodzie wybranym. Odwoływał się do historii rasy germańskiej, gloryfikował ją, jednocześnie wskazując skąd płyną zagrożenia dla bytu państwa  i gdzie należy szukać obecnych wrogów. Charyzmatyczny mówca porywał tłumy, anihilował lęki, dawał nadzieję. Powtarzał w kółko, że pragnie jedynie pokoju i dobrobytu dla swojej umiłowanej (z własnego wyboru) ojczyzny.

A wszystko to działo się w otoczce praworządności, otulinie demokracji - o czym wielokrotnie już mówiono i pisano. Bo demokracja ma tę wadę, że jest fantastycznie podatna na manipulację. Wystarczy sprytną polityką osłabić choćby jedno tylko ogniwo jej kotwicy - trójpodziału władzy (rzec by można: "trójzębnego" umocowania w prawie), a natychmiast staje się skutecznym, politycznym, a bywa zbrodniczym narzędziem. Niesłychanie groźnym. Jak rak dewastującym wypracowany ład społeczny, sprawiedliwość i praworządność.

Dzieje się tak nie tylko w przypadku autorytarnej władzy i powiązanej z nią patokratycznej kasty. I choć to nie novum, powiem: dzieje się tak z każdą demokratycznie wybraną władzą, nad którą suweren traci kontrolę. Zatem, może warto pamiętać o dacie śmierci zbrodniarza. By przy tej okazji dokonać repetycji własnej wiedzy historycznej. Przypomnieć sobie drobne kroczki którymi dreptał do utajnionego celu i przy pomocy jakich mechanizmów i socjotechnicznych zabiegów ją zdobył, zanim uwierzy się w hagiograficzne banialuki o zbawcach narodu, wstawaniu z kolan i palcem wskazywanych wrogach.