Armia „Poznań” bezczynnie stać nie może...

Walka, odwrót i wyrywanie się z kolejnych okrążeń, zmęczenie ponad miarę i demoralizujące naloty – to bolesna rzeczywistość polskiego Września ‘39. Wyjątek stanowi zwrot zaczepny armii „Poznań” i „Pomorze”, który przeszedł do historii jako bitwa nad Bzurą. Ta największa batalia kampanii wrześniowej była próbą odzyskania inicjatywy strategicznej i odsunięcia coraz wyraźniej zarysowującej się klęski.

Publikacja: 17.04.2009 08:27

Pożegnanie zmobilizowanego żołnierza z rodziną, koniec sierpnia 1939 r.

Pożegnanie zmobilizowanego żołnierza z rodziną, koniec sierpnia 1939 r.

Foto: Archiwum „Mówią Wieki"

Wybuch wojny nie zaskoczył polskich sztabowców, tak samo jak główne kierunki niemieckiego ataku. Naczelny wódz i Sztab Główny trafnie przewidzieli, że wojna będzie miała charakter manewrowy, ale zupełnie nie zdawali sobie sprawy z siły niemieckiego uderzenia opartego na atakach kolumn pancernych wspieranych przez lotnictwo. Łatwo zdezorganizowały one polską obronę na granicach, a naloty sparaliżowały zaplecze. Nadmierne rozciągnięcie polskich armii i grup operacyjnych, niesprawne dowodzenie, szwankująca łączność i spóźnione rozkazy – to tylko niektóre grzechy marszałka Rydza-Śmigłego i jego otoczenia.

Pierwsze dni wojny okazały się spokojne dla armii „Poznań” broniącej Wielkopolski, która znajdowała się poza głównymi kierunkami niemieckich natarć. Odparłszy słabe ataki „poznaniacy” 2 września dokonali nawet wypadu na terytorium Trzeciej Rzeszy. Dowodzący armią gen. Tadeusz Kutrzeba rychło doszedł do wniosku, że jego oddziały nie będą atakowane i może się pokusić o wsparcie krwawiącej armii „Łódź”.

„Poczęła rodzić się we mnie myśl – wspominał po latach – że stopniowo wyłania się sytuacja operacyjna, w której armia „Poznań” bezczynnie stać nie może. Wypuścić okazję do współdziałania z armią „Łódź”, to zezwolić przeciwnikowi bić nas częściami; bo gdy dziś bije naszego sąsiada bez naszego udziału, za parę dni może przyjść kolej na nas”. Zwrócił się więc do naczelnego wodza z planem współdziałania z południowym sąsiadem i wydania Niemcom bitwy zaczepnej na przedpolach Sieradza. Rydz-Śmigły kategorycznie odrzucił ten pomysł. Wobec niemieckich postępów na froncie środkowym i południowym zdecydował się na wycofanie wszystkich sił za Wisłę.

Kutrzeba zastosował się do rozkazów przełożonego i rozpoczął odwrót; w ślad za nim maszerowała pokiereszowana bojami w pierwszych dniach wojny armia „Pomorze”. Obawiał się jednak, że zmotoryzowane zagony niemieckie szybciej osiągną Wisłę i zablokują przeprawy. W związku z tym 6 września ponownie zwrócił się z propozycją manewru zaczepnego na nieosłonięte skrzydło 8. Armii niemieckiej. „Wykonać odwrót w ogólnym kierunku na Warszawę!” – zażądał w odpowiedzi naczelny wódz.

[srodtytul]Dylematy generała Kutrzeby[/srodtytul]

Kutrzeba był jednak zdeterminowany. Widział, jak demoralizująco wpływa odwrót na morale żołnierzy, którzy bez boju opuszczali pozycje. Skontaktował się z gen. Władysławem Bortnowskim, dowódcą armii „Pomorze”, i przekonał go do podjęcia wspólnej akcji zaczepnej. 8 września jeszcze raz zaproponował Rydzowi-Śmigłemu atak w bok prącej na stolicę 8. Armii. Chciał także współdziałać z obrońcami Warszawy i Modlina oraz wycofującymi się tam resztkami armii „Łódź”. Miał tylko dylemat: czy atakować natychmiast na Stryków siłami „poznaniaków”, a dopiero z czasem włączyć do walki „pomorzan”, czy też poczekać na koncentrację obydwu armii i dopiero wtedy przystąpić do działań? Generał wybrał pierwszy wariant. Liczył na element zaskoczenia, a po rozbiciu sił niemieckich chciał się skierować na Sochaczew, gdzie miała ruszyć armia „Pomorze”. Po wykonaniu tego manewru i rozbiciu niemieckiej obrony w rejonie Łowicza obie armie miały się wycofać ku Warszawie.

Wobec błyskawicznych ruchów nieprzyjaciela i dotarciu XVI Korpusu Pancernego na przedpola stolicy konieczna była natychmiastowa decyzja marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Ale naczelnego wodza nie było już w Warszawie. Zamiast niego plan uderzenia poparł szef sztabu gen. Wacław Stachiewicz, który dostrzegł korzyści wynikające z polskiej ofensywy. Dawała ona czas na przygotowanie się stolicy do obrony, a także odciążała armię „Łódź” i umożliwiała wycofanie sił polskich za Wisłę. Rydz-Śmigły zaakceptował wreszcie decyzję o włączeniu armii „Poznań” i „Pomorze” do walk, ale zupełnie zmienił ich zadania, nakazując nacieranie na Radom i dalej na południowy wschód. Świadczyło to o braku orientacji w sytuacji na froncie.

Chcąc wykonać ten rozkaz, Kutrzeba musiałby pobić kolejno 8. i 10. Armię niemiecką. Wobec przewagi wroga zadanie to było niewykonalne. Rozkaz naczelnego wodza dotarł jednak do Kutrzeby dopiero 11 września, kiedy rozpoczęła się już pierwsza faza bitwy nad Bzurą.

[srodtytul]Pierwsze sukcesy[/srodtytul]

Noc z 8 na 9 września upłynęła na przygotowaniach do ataku, który miała wykonać Grupa Operacyjna gen. Edmunda Knoll-Kownackiego. Po południu 9 września trzy dywizje piechoty i brygada kawalerii przeszły do ataku. 25. Dywizja gen. Franciszka Altera po krwawym boju zdobyła Łęczycę.

17. Dywizja płk. Mieczysława Mozdyniewicza wypchnęła przeciwnika z Góry Św. Małgorzaty. 14. Dywizja gen. Franciszka Włada także przełamała niemiecką obronę i kontynuowała natarcie na Piątek. Równie udanie nacierały lewoskrzydłowa Wielkopolska Brygada Kawalerii gen. Romana Abrahama i prawoskrzydłowa Grupa Operacyjna Kawalerii gen. Stanisława Grzmot-Skotnickiego (Pomorska i Podolska Brygada Kawalerii, baon strzelców) z armii „Pomorze”. Zwłaszcza ta ostatnia odniosła spory sukces, przerywając linie komunikacyjne niemieckiego X Korpusu.

Impet polskiego natarcia spadł na 30. Dywizję Piechoty gen. von Briesena, który kontratakami próbował zatrzymać Polaków. Okazało się to daremne. Polacy pędzili przed sobą uciekających Niemców, biorąc do niewoli sporo jeńców i zdobywając porzucony sprzęt.

Polska ofensywa kompletnie zaskoczyła Niemców, którzy nie spodziewali się, że na północnym brzegu Bzury znajdują się siły zdolne do akcji zaczepnych. Co ciekawe, niemieckie lotnictwo nie wykryło ruchów masy wojsk dwóch polskich armii. Dlatego pierwsze doniesienia o walkach nie zaniepokoiły niemieckiego dowództwa, które uznało polski manewr za desperackie próby przebijania się rozbitych jednostek. Dopiero rozwój ofensywy zmusił Niemców do skierowania przeciwko armii „Poznań” dodatkowych sił.

Już 10 września na polu bitwy pojawiły się dwie niemieckie dywizje piechoty (17. i 10. DP), z pomocą nadciągał także XVI Korpus Pancerny. Spowolniło to polskie natarcie i zapobiegło przerwaniu niemieckiego frontu. W tej sytuacji 11 września gen. Kutrzeba rzucił do walki Grupę Operacyjną gen. Mikołaja Bołtucia z armii „Pomorze”, ześrodkowaną w rejonie Łowicza, z zamiarem rozszerzenia frontu natarcia. 4. dywizja płk. Mieczysława Rawicz-Mysłowskiego ruszyła na Głowno, a 16. dywizja płk. Zygmunta Bohusza-Szyszko na Łowicz z zadaniem utrzymania przepraw na Bzurze i osłony polskiego ugrupowania przed spodziewanym atakiem niemieckim ze wschodu.

Twardym przeciwnikiem okazała się niemiecka 24. DP, która częścią sił zajęła Łowicz tuż przed przybyciem Polaków. Rozgorzały zacięte walki i dopiero nocny atak wyrzucił Niemców z miasta. Z dużym trudem posuwała się naprzód polska 4. DP, która po zażartym boju wyparła nieprzyjaciela z Bielaw i Walewic. Natomiast Wielkopolska Brygada Kawalerii, choć biła się mężnie, została w końcu zatrzymana.

W następnym dniu grupa Knoll-Kownackiego kontynuowała natarcie w kierunku Ozorkowa, Modlina i Celestynowa, odrzucając niemieckie kontrataki. Mimo to, wobec okrzepnięcia niemieckiej obrony, przemęczenia żołnierzy i coraz dotkliwszego braku amunicji, polska ofensywa wyhamowała. Dostrzegał to Kutrzeba, zwłaszcza że sytuacja jego wojska stawała się coraz trudniejsza. Poza armią „Pomorze” nie doczekał się wsparcia od innych sił polskich. Ponadto musiał walczyć z rosnącymi siłami Niemców. Na północy polskiego ugrupowania, w rejonie Płocka, oddziały 4. Armii niemieckiej von Klugego zagrażały osłonowej grupie gen. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego (m.in. 15. i 27. DP, Poznańska Brygada Obrony Narodowej).

Dowódca armii „Poznań” nakazał więc gen. Knoll-Kownackiemu przerwać walkę i pod osłoną grupy Bołtucia przejść w rejon Sochaczewa, skąd planował przebicie się do Warszawy. Knoll-Kownacki był przerażony rozkazem nocnego marszu w celu oderwania się od nieprzyjaciela. Uważał, że za dnia jego oddziały staną się łatwym celem dla niemieckiego lotnictwa. Niestety miał rację, bowiem Niemcy nie zamierzali się przyglądać bezczynnie przegrupowaniu sił polskich. Naczelne Dowództwo Wehrmachtu chciało je jak najszybciej zlikwidować, rzucając do walki coraz to nowe jednostki, w tym 4. Flotę Powietrzną liczącą ponad 700 bombowców i myśliwców. Właśnie zmasowane naloty w znacznym stopniu zdecydowały o losach bitwy.

[srodtytul]Tragiczny finał[/srodtytul]

13 września okazał się pechowy dla Polaków, na których spadła cała 4. Flota Powietrzna. Polacy mogli jej przeciwstawić zaledwie jeden, i to przetrzebiony walkami, dywizjon myśliwców – 17 przestarzałych samolotów PZL P-11. Zawiodła także łączność i grupa gen. Bołtucia niespodziewanie wycofała się na północny brzeg Bzury, skutkiem czego mogła przystąpić do akcji zaczepnej ku lasom skierniewickim dopiero nazajutrz. Atak początkowo rozwijał się pomyślnie, trwały zażarte walki o Łowicz, który przechodził z rąk do rąk. Wreszcie, wobec nadchodzących informacji o nadciągających kolumnach nieprzyjaciela, Bołtuć wycofał swe skrwawione jednostki za Bzurę, co stworzyło niezwykle niebezpieczną sytuację. „Oddaliśmy Bzurę i zostaliśmy przez nią zakorkowani” – wspominał później gen. Kutrzeba. Określenie to oddaje sens polskiego położenia. Aby uniknąć klęski, należało za wszelką cenę utrzymać przedmoście w rejonie Sochaczewa – tędy bowiem biegła jedyna droga odwrotu na Warszawę. Zadanie to powierzono grupie gen. Knoll-Kownackiego. Od 13 września zaciekły bój o miasto toczył już 2. batalion 18. pułku z 26. DP. Pomimo przewagi nieprzyjaciela Polacy nie ustępowali, bijąc się o każdą ulicę i dom. Dzielny batalion, a raczej jego szczątki, wśród morza płomieni heroicznie odpierał ataki. Podobnie wyglądały starcia pod Brochowem.

Tymczasem Niemcy zaciskali żelazne kleszcze, a ich przewaga stawała się z godziny na godzinę bardziej widoczna. Stłoczone na niewielkim obszarze polskie oddziały były łatwym celem dla lotnictwa, a płaski teren nie ułatwiał obrony przed oddziałami pancernymi. Drogi blokowały kolumny taborowe. W tej sytuacji gen. Kutrzeba podjął decyzję o przekroczeniu Bzury na północ od Sochaczewa i przedzieraniu się przez Puszczę Kampinoską na Warszawę.

17 września bitwa nad Bzurą wkroczyła w swój tragiczny finał. Niemcy zewsząd atakowali, a Luftwaffe zbierała krwawe żniwo. Nie było już polskich myśliwców, baterie artylerii przeciwlotniczej zamilkły zaś z braku amunicji. Pod naporem wroga rozpadały się polskie dywizje i pułki, a ich resztki forsowały rzekę pod ogniem artylerii i bombami. Armia „Pomorze” została zniszczona, a jej dowódca gen. Bortnowski 21 września dostał się do niewoli. Ci, którym udało się wyrwać z kotła nad Bzurą (Grupa Operacyjna Kawalerii gen. Abrahama, sztaby gen. Kutrzeby i Knoll-Kownackiego oraz elementy 15. i 25. DP), przez następne dwa dni przebijali się ku stolicy lub Modlinowi. 14. Pułk Ułanów Jazłowieckich pod Wólką Weglową szablami wyrąbał sobie drogę do Warszawy.

Tak zakończyła się największa bitwa polskiego września i jedyny duży zwrot zaczepny armii polskiej w kampanii obronnej. Poległo 15. tys. polskich żołnierzy, ok. 50 tys. zostało rannych i aż 170 tys. dostało się do niewoli. Stracono artylerię i cały sprzęt obu walczących armii. Trudno dopatrywać się pozytywów w obliczu takiej klęski, ale warto pamiętać, że Polacy na kilka dni przejęli inicjatywę operacyjną, wyhamowali impet niemieckiego uderzenia na Warszawę, dając jej czas potrzebny na okrzepnięcie obrony. Tradycyjnie też polski żołnierz wykazał się męstwem i ofiarnością. Niestety ta bitwa była nie do wygrania, i to nawet gdyby strona polska uniknęła błędów w dowodzeniu (zwłaszcza rozkazy przeżywającego załamanie nerwowe gen. Bortnowskiego w drugiej fazie batalii wprowadzały chaos), problemów z koordynacją działań, łącznością itd. Niemcy zwyciężyli dzięki olbrzymiej przewadze technicznej, która umożliwiła im błyskawiczne skierowanie dodatkowych sił przeciwko polskiej ofensywie oraz znakomitemu koordynowaniu swoich operacji. Bitwę nad Bzurą najlepiej ocieniać z perspektywy kampanii francuskiej 1940 roku. We Francji, jak napisał gen. Erich von Manstein, nie było alianckiej akcji zaczepnej, chociażby z grubsza przypominającej manewr Kutrzeby. Dodać należy, że Francuzi posiadali siły i środki o wiele większe niż Polacy, a mimo to haniebnie zawiedli.

[srodtytul]Po niemieckich brzuchach[/srodtytul]

Bitwa nad Bzurą zajmuje miejsce wyjątkowe w dziejach kampanii 1939 roku, bowiem Polacy, przynajmniej początkowo, mieli inicjatywę i możliwość wyboru miejsca i kierunku uderzenia. Inaczej było na innych wrześniowych frontach.

Naczelny wódz zakładał, że zgrupowania odwodowe zostaną wykorzystane do kontrataków na odsłonięte flanki wielkich jednostek przeciwnika. Tak się jednak nie stało. Spektakularną katastrofą zakończyła się koncentracja armii „Prusy” w trójkącie Tomaszów Mazowiecki – Radom – Kielce. Fatalnie dowodzona przez gen. Stefana Dąb-Biernackiego, została dosłownie rozjechana przez niemieckie jednostki pancerne i zmotoryzowane.

Lepiej wypełniła swe zadanie Grupa Operacyjna „Wyszków”, składająca się z 1. Dywizji Piechoty Legionów i 41. Dywizję Piechoty (rezerwowej), którą dowodził dowódca 1 DPLeg. gen. Wincenty Kowalski. Miał skoncentrować swe siły w widłach Wisły i Bugu, a następnie zaatakować skrzydło wojsk niemieckich nacierających na Warszawę lub Modlin. Dowódca Armii „Modlin” gen. Emil Przedrzymirski-Krukowicz, któremu podlegało zgrupowanie Kowalskiego, ostatecznie skierował je do obrony linii Narwi w rejonie Różana i Pułtuska. Pod niemieckim naporem obie dywizje musiały się cofać, a 6 września 41. DPRez. została rozbita. Gen. Kowalski zebrał jej resztki oraz to, co pozostało z 33. DP, i przez Wyszków wycofał się za Bug, by tam zorganizować obronę.

Jego położenie utrudniały sprzeczne rozkazy, które otrzymywał od naczelnego wodza, sztabu Armii „Modlin” oraz sztabu SGO „Narew”, wschodniego sąsiada. Powodowało to ciągłe zmiany kierunku przemarszów i niepotrzebne przygotowania do kontrataków, które nie następowały. Oddziały grupy zmierzające na południowy wschód (1. DP Leg. szła na Kałuszyn, a 33. i 41. DP na Sokołów Podlaski) ścigało lewe skrzydło 3. Armii niemieckiej. Sunąca na jej czele Dywizja Pancerna „Kempf” wyprzedziła wycofujących się Polaków i odcięła im drogę odwrotu. 11 września w okolicach Stoczka i Żulina lotnictwo i siły pancerne wroga rozbiły 33. i 41. DP, a jednocześnie grupa płk. Wagnera zajęła Kałuszyn. 1. DP Leg. znalazła się w potrzasku, ale gen. Kowalski nie składał broni i zamierzał walką otworzyć sobie drogę odwrotu. Aby podnieść ducha bojowego żołnierzy, kazał rozpowszechnić przechwycony niemiecki komunikat radiowy, który donosił o okrążeniu sławnej polskiej dywizji i że nie pozostało jej nic innego jak kapitulacja.

Kowalski przekazał żołnierzom, że „dywizja może być otoczona, ale przejdzie, gdzie zechce, po brzuchach niemieckich”. Podkomendni wzięli sobie te słowa do serca i z furią zaatakowali Kałuszyn, z którego przepędzili Niemców. Mimo to sytuacja dywizji nie poprawiła się, bowiem nieprzyjaciel zaciskał kolejny pierścień okrążenia. Między 12 a 14 września 1. DP Leg. trzykrotnie przełamywała wrogie linie i wreszcie dotarła do Lasów Łukowskich. Cena była wysoka. Gen. Kowalski relacjonował: „Ogółem straty dywizji, jakie poniosła ona w ostatnich trzech dniach podczas przebijania się przez niemiecką dywizję pancerną, wyniosły połowę jej stanu, reszta zaś jest w stanie zupełnego wyczerpania. (...) Oddziały znajdują się w stanie takiego wycieńczenia, że odmawiają jedzenia, wszystko śpi w lasach”.

Na koniec konstatował: „Ostatnie dni walki, prowadzone przez trzy dni i noce bez łączności z jakimikolwiek oddziałami własnymi i bez łączności z przełożonymi w otoczeniu zewsząd przez oddziały nieprzyjaciela, stwarzały mi przykre uczucie osamotnienia i odosobnienia dywizji”. Resztki dywizji chlubnie zakończyły swój szlak bojowy w zakończonej klęską drugiej bitwie pod Tomaszowem Lubelskim.

[srodtytul]Tomaszowski dramat w dwóch aktach[/srodtytul]

4 września naczelny wódz dla obrony linii środkowej Wisły utworzył Armię „Lublin”, powierzając jej dowództwo gen. Tadeuszowi Piskorowi. Jednak

12 września Niemcy sforsowali rzekę pod Annopolem i ruszyli na wschód. W tej sytuacji Armia „Lublin”, której podporządkowano resztki Armii „Kraków”, dostała rozkaz odwrotu na przedmoście rumuńskie. Szybkie oddziały niemieckie odcięły jednak zgrupowanie gen. Piskora, który zarządził przebicie przez Tomaszów Lubelski. Pierwsza nacierała Warszawska Brygada Pancerno-Motorowa płk. Roweckiego. 18 września śmiałym atakiem czołgów i tankietek wspartych piechotą opanowała część miasteczka, ale niemiecki kontratak wyparł Polaków na pozycje wyjściowe. Z 22 czołgów zostało tylko 10.

W nocy z 18 na 19 września do ataku ruszyły 23. i 55. DP, ale zostały odparte ogniem artylerii i broni maszynowej. Następnej nocy podjęto jeszcze jeden desperacki atak, ale i on został powstrzymany. Wobec beznadziejnego położenia i wyczerpania amunicji gen. Piskor zdecydował o złożeniu broni. Podobnie było z Grupą Operacyjną „Boruta”, której udało się odskoczyć na Narol. Niemcy dopadli ją pod Rawą Ruską i zmusili do kapitulacji. Z pierwszej bitwy pod Tomaszowem uratowały się tylko niewielkie oddziałki, które przedzierały się na własną rękę.

Dzień po kapitulacji żołnierzy gen. Piskora pod Tomaszów ściągnęły z odsieczą wojska Frontu Północnego gen. Dąb-Biernackiego. Niestety oba zgrupowania nie miały ze sobą łączności i nie mogły skoordynować działań. Naprzeciw stal niemiecki VIII Korpus Armijny gen. Bunscha. Na prawym skrzydle, pod Krasnymstawem, przedarła się przez niemieckie ugrupowanie część Grupy Operacyjnej Kawalerii gen. Władysława Andersa. Reszta oddziałów prawoskrzydłowych, którymi dowodził gen. Jan Kruszewski, została powstrzymana, okrążona i zmuszona do kapitulacji 25 września.

Nie lepiej było na lewym skrzydle, gdzie nacierały oddziały gen. Emila Przedrzymirskiego-Krukowicza. Nocnym atakiem z 22 na 23 września dzielna 1. DP Leg. atakiem na bagnety zdobyła Antoniówkę i dotarła do Tarnawatki. Tam jednak została zatrzymana przez przeważające siły niemieckie i przez cały dzień toczyła uporczywe walki obronne. Gen. Kowalski wspominał: „Około południa było już jedno wielkie pobojowisko (...). Chciałem sam zginąć. (...) Na czele już nie kompanii, ale doraźnie zebranych plutonów ruszyliśmy do przeciwuderzenia. W pewnej chwili zostałem ciężko kontuzjowany, w jakiś czas później niemiecki patrol sanitarny zabrał mnie na noszach z pobojowiska”.

Podobny los spotkał inne polskie dywizje. Wieczorem 23 września oddziały Frontu Północnego znalazły się w pułapce. Gen. Dąb-Biernacki kolejny raz zawiódł na całej linii – rozwiązał sztab i opuścił wojsko. Jego następca gen. Przedrzymirski-Krukowicz nie chciał składać broni i 24 września zaatakował na Krasnobród. Wróg okazał się jednak zbyt silny. Rozpaczliwe walki trwały do 26 września. Następnego dnia resztki Frontu Północnego złożyły broń.

[srodtytul]Kock – bój o honor[/srodtytul]

Walki nad Bzurą miały swój wymiar strategiczny i wpłynęły na przebieg kampanii wrześniowej. Zmagania pod Kałuszynem wykazały, że determinacją i męstwem można dokonać tego, co niemożliwe: wyrwać się z potrójnego okrążenia. Bitwy pod Tomaszowem Lubelskim były dramatyczną próbą przebicia się na południe. Natomiast walki Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” pod Kockiem przeszły do historii jako bój o honor ostatniego dużego zgrupowania polskiego.

Do ostatniej bitwy kampanii ‘39 nie doszłoby, gdyby nie zdecydowana postawa dowódcy SGO „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Podporządkował on sobie jednostki operujące na Polesiu oraz żołnierzy z rozbitych oddziałów. Jego korpusik był mozaiką różnych rodzajów broni: rezerwiści z jednostek zapasowych, zaprawieni w boju kawalerzyści gen. Podhorskiego, resztki bohaterskiej załogi twierdzy brzeskiej, spieszeni marynarze Flotylli Pińskiej, żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, policjanci. Tę zbieraninę przekształcił Kleeberg w karne oddziały, które po upadku Brześcia i agresji sowieckiej cofały się zrazu na południe, ale po ewakuacji władz RP do Rumunii ruszyły na pomoc Warszawie. Niestety nie zdążyły – 28 września gen. Kleeberg z komunikatów radiowych dowiedział się o kapitulacji stolicy.

Kolejne zadanie operacyjne straciło sens, lecz dowódca nie stracił głowy. Chciał przejść z wojskiem w lasy świętokrzyskie i tam kontynuować walkę przynajmniej do zimy. Warunkiem było zdobycie broni, amunicji i zaopatrzenia zgromadzonego w składnicy w Stawach pod Dęblinem. Swym oficerom wyjaśnił moralny i polityczny sens dalszej walki: demonstracji wobec świata i własnego społeczeństwa, że żołnierz polski walczy dalej.

Wykorzystując lukę pomiędzy sprzymierzonymi armiami niemiecką i sowiecką, SGO „Polesie” maszerowała od Włodawy na zachód ku swemu celowi, odpierając przy tym ataki Armii Czerwonej. Niemcy skierowali przeciwko zgrupowaniu Kleberga XIV Korpus Zmotoryzowany (13. i 29. DP Zmot.).

31 września Polacy dotarli w rejon Kocka, gdzie ukryli się w kompleksach leśnych. Do pierwszych starć doszło

2 października po zlikwidowaniu niemieckiego zwiadu samochodów pancernych. Następnie Niemcy kilkakrotnie bezskutecznie szturmowali Kock i pobliską Serokomlę, by pod wieczór wycofać się na pozycje wyjściowe. Dowódca 13. DP Zmot. gen. Otto rzucił do natarcia wszystkie siły, chcąc rozbić polskie zgrupowania na dwie części i zniszczyć każdą z osobna. Kleeberg nie zamierzał ułatwiać zadania przeciwnikowi. Rozkazał piechocie atakować nieprzyjaciela od czoła w rejonie wsi Charlejów i Poznań. W tym czasie kawaleria miała oskrzydlić przeciwnika. Nagły atak Polaków zaskoczył Niemców, ale w miarę przedłużania się walki opór przeciwnika tężał i natarcie załamało się w huraganowym ogniu niemieckiej artylerii.

Kleeberg zdawał sobie sprawę, że lada moment 13. DP Zmot. wesprą inne jednostki niemieckie. Opuścił więc Kock i przegrupował wojsko na północ, w rejon lasów gułowskich, by stamtąd zaatakować w dniu następnym. Rankiem 4 października Niemcy zdecydowanie uderzyli na nowe polskie pozycje. Po krwawym boju zajęli Wolę Gułowską, której Polakom nie udało się odbić. Wieczorem na pole bitwy dotarły już pierwsze oddziały niemieckiej 29. DP Zmot. W tej sytuacji polski plan był oczywisty – szybko rozbić 13. DP Zmot., a następnie całością sił zwrócić się przeciwko drugiej jednostce wroga.

Pierwsi do ataku ruszyli Niemcy, którzy chcieli zepchnąć SGO „Polesie” w kierunku nadchodzącej 29. dywizji. Pod Adamowem zostali jednak zatrzymani przez polską 50. DP. Jednocześnie do boju ruszyła 60. DP, która po ciężkim boju wyparła Niemców z Woli Gułowskiej. Nieprzyjaciel jednak uparcie nacierał na 50. DP, która zaczęła w końcu ustępować ze swych pozycji pod Adamowem. W natarciu była za to zwycięska 60. DP – po Woli Gułowskiej kontynuowała atak na Charlejów. Atak ten załamał się z braku amunicji. Polacy zostali odparci i ustępowali. Niemcy ponownie zdobyli Wolę Gułowską, ale zaskakujący kontratak części 60. DP (w lesie Horodzieszka II batalion 183. pułku atakiem na bagnety przełamał obronę nieprzyjaciela) zmusił ich do odwrotu.

Pierwszy cel postawiony przez gen. Kleeberga został osiągnięty. Teraz pozostało rozbić kolejną niemiecką dywizję, która od rana 5 października nacierała na polskie pozycje. Do decydującego starcia 6 października jednak nie doszło, gdyż wyczerpanym Polakom zabrakło amunicji. Podczas narady gen. Kleeberg zwrócił się do oficerów. „Mamy sukces, możemy jutro zupełnie zniszczyć 13. dywizję. Ale za jaką cenę. Związując się w walkę z nią – odsłaniamy zupełnie tyły dla 29. dywizji, a nasza 50. dywizja nie jest w stanie zupełnie stawić opór tej nowej jednostce. Nie mamy amunicji prócz tej, co ma żołnierz przy sobie. Dalsza walka w tej sytuacji to niepotrzebna już śmierć setek naszych żołnierzy (...) Nie pytam dowódców o zdanie. Ciężar tej decyzji przyjmuję całkowicie na siebie”.

Kapitulacja SGO „Polesie” oznaczała koniec przegranej kampanii. Armia polska przestała istnieć. Dwaj agresorzy: Niemcy i ZSRR, rozszarpali polskie terytorium. Wydawało się, że wszystko skończone. Okazało się, że społeczeństwo polskie otrząsnęło się po porażce i kontynuowało walkę w kraju i za granicą, na lądzie, wodzie i powietrzu, na większości frontów drugiej wojny światowej.

[i]Aleksander Socha

Wojciech Kalwat - historyk, redaktor „Mówią wieki”[/i]

Wybuch wojny nie zaskoczył polskich sztabowców, tak samo jak główne kierunki niemieckiego ataku. Naczelny wódz i Sztab Główny trafnie przewidzieli, że wojna będzie miała charakter manewrowy, ale zupełnie nie zdawali sobie sprawy z siły niemieckiego uderzenia opartego na atakach kolumn pancernych wspieranych przez lotnictwo. Łatwo zdezorganizowały one polską obronę na granicach, a naloty sparaliżowały zaplecze. Nadmierne rozciągnięcie polskich armii i grup operacyjnych, niesprawne dowodzenie, szwankująca łączność i spóźnione rozkazy – to tylko niektóre grzechy marszałka Rydza-Śmigłego i jego otoczenia.

Pozostało 98% artykułu
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie