Porwanie króla Stasia

W nocy 3 listopada 1771 r. grupa zbrojnych napastników uprowadziła Stanisława Augusta Poniatowskiego. Do dziś nie wiadomo, czy za tym tajemniczym spiskiem stali konfederaci barscy, czy była to tylko wielka mistyfikacja.

Aktualizacja: 04.11.2017 06:21 Publikacja: 03.11.2017 23:01

W Warszawie kończyła się krótka listopadowa niedziela i miasto powoli kładło się spać. Tylko na zamku wciąż czekano na powrót króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z gościny u wuja Michała, w pałacu odległym zaledwie o dwie przecznice. Stary kanclerz Czartoryski podobno poczuł się gorzej, a że dźwigał 75 krzyżyków na karku, stosownym było zapytać starca o zdrowie. Zwłaszcza że to dodatkowa okazja, by nieco w zaufaniu pogadać bez towarzystwa zbędnych par uszu na pełnym szpicli dworze.

Jednak zamiast widoku znajomej karety z mroków za kolumną Zygmunta dobiegł odgłos gwałtownej strzelaniny. Gdy tylko ucichła kanonada, wychynęło stamtąd w galopie paru dworzan i sama karoca niesiona przez spłoszone konie. W potrzaskanym kulami powozie ani wśród uciekinierów nie było jednak Stanisława Augusta.

Z opowieści przerażonej służby trudno było dociec, co zaszło. Gdzie król? Nie wiadomo. Porwany albo rozniesiony na szablach, kto to może wiedzieć? Wątła świta sama ledwo uszła z życiem, choć nie cała. Jeden z dworskich hajduków padł na bruk martwy, a drugi być może się nie wyliże. Nie wiadomo też, ilu było atakujących łotrów, w każdym razie wielu i strasznych w swoim okrucieństwie. Może 20, ale pewniej 40 albo i 60, a wszyscy uzbrojeni po zęby. Co to za jedni – też trudno powiedzieć. Była już dziesiąta wieczorem, więc ciemno, choć oko wykol. Rekonesans na miejscu zbrodni odnalazł tylko królewski kapelusz, lecz po napastnikach nie było już śladu.

Na domiar złego ciekawscy, którzy zbiegli się z okolicy, nie pałali sympatią do szukających wiatru w polu dworzan. Przez chwilę istniała obawa, że to początek konfederackiej rebelii w stolicy i zaraz zaczną się zbrojne zamieszki, a może i szturm na zamek. Na wszelki wypadek w królewskich koszarach wojsko wyciągnięto z łóżek i rozstawiono armaty przy wylotach placu Zamkowego. Choć miasto plotkowało i szydziło bez litości, to do walki nikt się nie palił. Kandydatów na Kilińskich jeszcze w Warszawie nie było.

Państwo zdawało egzamin, jak umiało – marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski tylko zaplombował kancelarię królewską wraz z dokumentami, co powinien uczynić w wypadku śmierci władcy. Stacjonujące w mieście wojska rosyjskie zajęły się głównie bezpieczeństwem swojego dowódcy gen. Aleksandra Bibikowa, ani myśląc wszczynać pościgu, choć zamachowcy wciąż nie przekroczyli rogatek. Jeszcze ciekawsza była reakcja rosyjskiego ambasadora Kaspra von Salderna, następcy Nikołaja Repnina, który powiadomiony o porwaniu odparł znad papierów, że teraz ma pilniejsze sprawy na głowie niż uganianie się za polskim królem.

Kto podniósł rękę na króla?

Ci jednak, którzy tamtej nocy z 3 na 4 listopada 1771 r. nie zmrużyli oka z ekscytacji, musieli zachodzić w głowę, kto podniósł rękę na majestat. Od czasu, gdy 150 lat wcześniej obłąkany Michał Piekarski ranił Zygmunta III Wazę, nic podobnego w Polsce się nie zdarzyło, a i tamta sprawa miała nieliczne precedensy w dziejach naszej monarchii.

Rzecz jasna, listę podejrzanych otwierali konfederaci barscy i prawdę mówiąc, zaraz ją zamykali. Barzanie sami się zresztą o to prosili, odkąd 22 października 1770 r. w Preszowie na Węgrzech Generalność konfederacka z wielką pompą i z biciem w dzwony ogłosiła samobójczy edykt o bezkrólewiu.

Kto jednak mógł zajrzeć głębiej pod powierzchnię zdarzeń, musiał się zadumać nad osobliwym wyborem momentu zamachu. Na horyzoncie przecież majaczyła wreszcie szansa na przecięcie gordyjskiego węzła wrogości między królem a konfederatami. Szlachecka rebelia trwała już czwarty rok, mimo pacyfikacyjnego wysiłku wojsk carskich i królewskich. Z tego faktu zaczęli z wolna wyciągać polityczne wnioski zarówno Czartoryscy, przekonani, że wciąż kontrolują Poniatowskiego, jak i maszyneria rosyjskiej dyplomacji. O tym, że dobrze naoliwione dotąd tryby petersburskich planów zaczynają zgrzytać, świadczyła wyraźnie dymisja Repnina, gdy nawet ten słynący z buty wysłannik Katarzyny II musiał spuścić z tonu. Skierowana przeciw Czartoryskim i królowi konfederacja paradoksalnie coraz bardziej wzmacniała ich pozycję wobec Rosji. Zaplecze Stanisława Augusta trzeba było traktować poważnie, a to właśnie tężało w nieustępliwości – bez cofnięcia rosyjskich gwarancji nie było o czym gadać. Także Andrzej Zamoyski ze Stanisławem Lubomirskim na czele tajnej rady ciągnęli Poniatowskiego za uszy w stronę konfederacji. W razie utraty oparcia w przewidywalnej Familii Katarzynie II zostaliby do dyspozycji tylko najpodlejsi renegaci, bez najmniejszego respektu wśród szlachty. Uchwała Rady Senatu z żądaniem usunięcia wojsk rosyjskich z Polski nie zostawiała w tej sprawie wątpliwości.

Oczywiście, możnowładcy z Generalności wykorzystywali bunt do realizacji własnych politycznych planów, niemożliwych do pogodzenia z projektem Czartoryskich. Prym wiedli tam najbardziej nieprzejednani wobec króla przywódcy konfederacji, znani z aktu założycielskiego w Barze, a wywodzący się wprost z konfederacji radomskiej, z braćmi Krasińskimi, Teodorem Wesslem i Michałem Janem Pacem na czele. Tęskniący za Sasem na tronie, a jeszcze bardziej marzący o osobistej zemście na Familii, rzeczywiście nie cofnęliby się przed niczym. W praktyce jednak kontrola Generalności nad lokalnymi oddziałami była iluzoryczna, a prawdę powiedziawszy – żadna. Marszałkowie nominowani arbitralnie z Cieszyna, dokąd z Proszowa przeniosła się Generalność, nie mieli wśród zagrodowej szlachty rzeczywistego autorytetu ani posłuchu, a tu i ówdzie tworzono alternatywne generalności.

Rebelia toczyła się własnym, niesterownym torem, ku frustracji magnatów w Cieszynie i rozpaczy przysłanego przez Wersal pułkownika Karola Dumourieza próbującego zmienić konfederacyjną partyzantkę w jakie takie wojsko. Ta oczywista słabość była jednak największą siłą powstania. Gdy tylko wojska Suworowa i Drewicza stłumiły jedne ogniska buntu, ten zaraz odradzał się gdzie indziej i pod innym przywództwem. Z Francji wciąż płynął do Cieszyna strumyk pieniędzy i doświadczonych oficerów. Buntu nie ugasiłby pewnie nawet sukces diabolicznej misji Żyda Buni z Husiatyna, wysłanego do Hospodarstwa Mołdawskiego z 12 tys. dukatów na wykupienie głów przywódców barzan. Dla szarej ciżby walczącej w polu główną motywacją było bowiem zniesienie rosyjskich gwarancji. Ci w krytycznej chwili niekoniecznie chcieli się oglądać na zdanie Krasińskich lub Paca, by zakrzyknąć: „Szlachta z królem!".

Po takim obrocie sprawy nawet w Generalności najzacieklejsi wrogowie Poniatowskiego mogli nie wytrwać w uporze, bo Rzeczpospolita nie takie wolty od Sasa do lasa oglądała. Klinicznym przykładem jest tu postać biskupa Adama Krasińskiego. Kiedyś starał się u Repnina o detronizację Stanisława Augusta, ramię w ramię z prymasem Gabrielem Podoskim, kanalią wyjątkową nawet jak na stronnictwo rosyjskie, a w 1769 r. bez ogródek namawiał Józefa Bierzyńskiego i małopolskiego watażkę Jerzego Marcina Lubomirskiego do królobójstwa. Któż po tym wszystkim widziałby go jako gorącego zwolennika Sejmu Wielkiego i Stanisława Augusta?

Tyle że król także już stawiał samodzielne kroki. Gdy w niektórych głowach szumiało od złudzeń, Czartoryscy pchali, a rada ministerialna ciągnęła ku konfederacji, Stanisław August bez skrupułów wypraszał u carycy pieniądze na wojnę przeciw buntownikom, a bezwzględnego pacyfikatora rebelii Franciszka Ksawerego Branickiego posłał z poselstwem do Petersburga wbrew głośnym sprzeciwom Familii. Listy ze stolicy Rosji nie zostawiały zaś złudzeń. Warszawie trzeba było więcej pokory, bo rozbiór już wisiał w powietrzu.

Tamta listopadowa noc była jednak za krótka na dogłębne analizy polityczne. Daleko było do świtu, gdy pod Zamek Królewski doczłapał licho odziany i mocno onieśmielony misją wiejski parobek z listem do dowódcy królewskiej gwardii. Pismo było podpisane przez króla, który zawiadamiał, że jest nie tylko żywy, ale nawet wolny i doprasza się o eskortę. Z parobkiem jako przewodnikiem gen. Karol de Cocceji na czele wojska zaraz wyruszył za miasto. Jeszcze było ciemno, gdy we wskazanym młynie rzeczywiście znaleziono Stanisława Augusta z bandażem na głowie, lecz w całkiem dobrym stanie. Król spał, jakby nic się nie stało, a jego izby strzegł drab, którym był... jeden z porywaczy. W Warszawie okazało się, że łaska ludu na pstrym koniu jeździ – tłum, który jeszcze wieczorem drwił i szydził w żywe oczy, rankiem wiwatował i gorąco modlił się za króla w katedrze św. Jana na mszy dziękczynnej.

Co się naprawdę stało?

Co dokładnie wydarzyło się głęboką nocą, wiadomo głównie z relacji samego Stanisława Augusta, a opowieść jest tak daleka od heroicznych eposów, że musi być choć w części prawdziwa.

Ledwo powóz z królem opuścił bramy pałacu Czartoryskiego, w miejscu, gdzie zbiegały się ulice Miodowa i Kozia, otoczyła go grupa zbrojnych, zatrzymując zaprzęg. Czynnie w obronie króla stanęli tylko dwaj dworzanie – Jan Ośniałowski i Ignacy Bachmiński, lecz tylko raz dali ognia z pistoletów. Gdy ich ostrzelano, rzucili się do ucieczki z resztą świty – oni konno, a paziowie i lokaje piechotą. Dziwnym trafem akurat tej nocy król dał wolne swojej gwardii ułanów, bez której nigdy nie ruszał się z zamku. Na miejscu od kul zginął Jerzy Butzau, jeden z królewskich hajduków, a drugi upadł cięty szablą. Pocisk z muszkietu dosięgnął nawet króla we wnętrzu karety, lecz rozdarł tylko grube futro, którym opatrzność okryła monarchę.

Gdy w jednych drzwiach powozu zamachowcy obezwładniali adiutanta, Stanisław August wymknął się drugimi i, korzystając z zamętu, uciekł pod pałac Czartoryskiego, ale bramę zastał zamkniętą. Ktoś – chcąc, by król rzucił szpadę – wystrzelił do niego z tak bliska, że proch okopcił mu głowę, ale kula znów cudem chybiła. Futro wciąż było niezwykle przydatne, bo choć napastnicy energicznie nakłaniali króla do uległości szablami, to żadnych ran mu nie zadali. Tylko jedno niegroźne cięcie przeszło przez głowę Stanisława Augusta, ale to też mogło być nieprawdą, jak głosiła plotka. Medykowi, który nazajutrz opatrywał króla, zdawało się, że rana pochodzi co najmniej sprzed paru dni, a złe języki skojarzyły to zaraz z poległym hajdukiem i jego niebrzydką żoną. Zazdrosny Butzau postanowił sprawdzić, z kim połowica przyprawia mu rogi, a gdy po ciemku walnął absztyfikanta w łeb, nieszczęśliwie trafiło na króla. Prędka, choć bohaterska, śmierć w porę położyła kres wiszącemu w powietrzu skandalowi.

Rozbrojony król zaniechał oporu i posłusznie zgodził się wykonywać polecenia porywaczy. Większość napastników zaraz rozjechała się w różne strony. Z królem został tylko dziesięcioosobowy oddział pod dowództwem niejakiego Kosińskiego czy Kuźmińskiego, a w istocie Jana Kuźmy, Kozaka z Wołynia, nawet nie szlachcica, który tułał się przy konfederacji pod różnymi komendami – ostatnio Józefa Czachorowskiego. Jeniec bez żadnych więzów został wsadzony na konia jak stał – bez kapelusza, który gdzieś zgubił podczas szamotaniny, w jedwabnych pończochach i lekkich, wytwornych trzewiczkach do noszenia w salonie, ale za to nadal w futrze.

Porywacze rączo ruszyli przed siebie, lecz wkrótce dla nich samych stało się palącym pytanie: dokąd i którędy? Najpierw trafili gdzieś nad Wisłę w pobliżu Arsenału, lecz potem znów się zgubili. Okazało się, że z całej grupy okolicę znał tylko dostojny jeniec, który z niewiadomych powodów uprzejmie ostrzegał oprawców o rozmieszczeniu rosyjskich posterunków. Z tego względu przy przekraczaniu okopów Lubomirskiego (wałów obronnych świeżo usypanych przeciw atakowi konfederatów) porywacze, aby ominąć strzeżone rogatki, po ciemku wpakowali się do fosy, w której koń pod królem potknął się, a w końcu złamał nogę. Jakby mało było nieszczęść, speszony monarcha, grzęznąc we wszechobecnym błocie, zgubił nie tylko futro, ale też trzewiczek i stanowczo odmówił dalszego marszu w jednym bucie. Ktoś mu w końcu dał swój wojskowy kamasz, lecz brawurowa ucieczka stawała się jakby trochę niemrawa. Coraz bardziej nerwowi spiskowcy domagali się zabicia jeńca, ale Kuźma znalazł im lepsze zajęcie, każąc odszukać jakiś bity dukt. Kolejni porywacze tak ochoczo potraktowali rozkaz, że raz zniknąwszy w ciemnościach, już nie wracali, aż w okolicach klasztoru kamedułów w Lasku Bielańskim król został sam na sam z Kuźmą. Tam właśnie podczas odpoczynku Stanisław Poniatowski wykorzystał cały swój kunszt oratorski i umiejętność perswazji tak skutecznie, że zmienił w wosk kamienne serce siepacza. Przysiągłszy sobie wzajemnie z jednej strony życie i wolność, a z drugiej dozgonną wdzięczność, zbratani król z Kuźmą ruszyli piechotą w dalszą drogę. Nie zawrócili jednak do Warszawy, lecz dziwnym szlakiem przez Powązki dotarli do samotnego wiatraka za Marymontem. Młynarzowi król podał się za szlachcica ograbionego przez przydrożnych zbójów, a ten udzielił mu gościny, odstępując nawet łóżko córki wraz z jej pielęgniarską opieką. Z opatrzoną już raną na głowie Stanisław August napisał wiadomy list do gen. Cocceji, z którym parobek został natychmiast wysłany do Warszawy. Strudzony król poszedł spać pod strażą skruszonego Kuźmy.

Kazimierz Pułaski głównym oskarżonym

Sprawa oczywiście była doskonałym paliwem dla rosyjskiej propagandy, która zaraz ruszyła na pełnych obrotach na wszystkich europejskich dworach, nie zapominając o uruchomieniu niezawodnego Woltera – i tak zwykle użyteczny, teraz musiał pisać antypolskie paszkwile ze zdwojoną prędkością. Zamach na prawowitego króla był bowiem dla konfederacji gwoździem do trumny. Legalizm monarchii wszędzie traktowano jeszcze ze śmiertelną powagą i na jej podważanie nikt nie mógł przymykać oka. Niedawno przecież nawet Katarzyna II kazała czekać z puczem Czartoryskich na naturalną śmierć Augusta III, wbrew naleganiom Familii. Teraz drzwi dworów królewskich, nawet te lekko uchylone, zostały przed barzanami zatrzaśnięte, a i sama Polska w kontekście niekończącej się wojny domowej i próby królobójstwa jawiła się jako wrzód na zdrowym ciele Europy.

Po powrocie do Warszawy król nie pozwolił zrobić Kuźmie krzywdy i choć porywacz został zatrzymany i przesłuchany, to zaraz gdzieś przepadł i nawet w swoim własnym procesie brał udział korespondencyjnie. Trwające prawie dwa lata śledztwo opierało się niemal wyłącznie na zeznaniach Kuźmy i innego z prowodyrów zamachu – Strawińskiego. Ten także odpowiadał przed sądem listownie z Wilna, zza linii rosyjskich bagnetów. W procesie rozpoczętym 7 czerwca 1773 r. głównym oskarżonym został Kazimierz Pułaski, któremu Kuźma i Strawiński przypisali organizację zamachu i dowodzenie spiskiem. Pułkownik zdobył niedawno europejską sławę i respekt w kraju, dowodząc obroną twierdzy na Jasnej Górze, gdzie odparł dwa zimowe szturmy połączonych sił Drewicza i Ksawerego Branickiego. Dzięki swoim sukcesom Pułaski zaskarbił sobie zaufanie nowego wojskowego przedstawiciela Francji przy Generalności gen. Viomenila i przez szacunek szlachty wyrósł wraz z Częstochową, której był komendantem, na najistotniejszą siłę i ostoję całej konfederacji. Branickiemu podczas negocjacji na Jasnej Górze może tylko przypadkiem wymsknęło się, że Pułaski wkrótce tego gorzko pożałuje. Osądzono też 36 innych podejrzanych, choć tylko siedmiu z nich udało się schwytać i doprowadzić przed Sąd Sejmowy.

Obraz spisku wyłaniający się z akt procesowych bardziej zdumiewa, niż rozjaśnia sprawę. Pułaskiego do porwania miał nakłonić niejaki Stanisław Strawiński, postać przed incydentem nic nieznacząca, od dwóch lat plącząca się przy barzanach. Gdyby nie porwanie króla, dziś to nazwisko kojarzylibyśmy tylko z jego praprawnukiem Igorem, słynnym kompozytorem. Tenże Strawiński spotkał się z królem rok przed zamachem na prywatnej audiencji i otrzymał jako wsparcie 10 dukatów w złocie. Jakiś czas potem Strawiński ponownie pojawił się na zamku w Warszawie, dokonując osobliwej prowokacji. Było to już po uchwaleniu w Warnie w kwietniu 1771 r. pierwszego konfederackiego manifestu o bezkrólewiu, który jednak nie był szerzej znany ani kolportowany, bo sam Adam Krasiński z preszowskiej Generalności wolał go utajnić. Strawiński publicznie wręczył Poniatowskiemu odpis aktu ogłaszającego go uzurpatorem i uciekł, zanim król otworzył pismo.

Pod koniec lipca Strawiński ni stąd, ni zowąd przyjechał na Jasną Górę namawiać Pułaskiego do królobójstwa, a później sam przyznał, że został odprawiony z wyraźną dezaprobatą. Oburzenie Pułaskiego wywołała nie tyle moralna strona planu, ile jego polityczna niedorzeczność. Uważał, że konfederacja jest za słaba, by móc samodzielnie zdecydować o obsadzie tronu. Jednak podczas następnej rozmowy pół miesiąca później Pułaski niespodziewanie miał zmienić zdanie, godząc się na porwanie, wykluczając tylko zabójstwo. Do czego Pułaskiemu miał być potrzebny uwięziony Stanisław August – do dziś nie wiadomo. Jedni mówią, że chciał tym zmusić króla do abdykacji, drudzy – że chciał go nakłonić do stanięcia na czele konfederatów, przy czym oba powody wydają się nonsensowne. Do realizacji zadania pułkownik miał wyznaczyć 26 żołnierzy wybranych z oddziałów Józefa Czachorowskiego i Walentego Zembrzuskiego. Nie wiadomo, czemu Pułaski stamtąd brał zamachowców, skoro żaden z tych dowódców nie podlegał jego komendzie. Tak czy owak, spiskowcy zebrali się pod Nowym Dworem, skąd w chłopskich przebraniach, z bronią ukrytą w furach z sianem, dostali się do Warszawy w przeddzień zamachu. Jeden ze spiskowców miał ich przez noc ukryć w stajniach na Nowym Mieście, gdzie czekali na znak do ataku.

Do oskarżeń Pułaski odniósł się tylko w jednym liście do sądu, w którym prosił o przydzielenie adwokata, by ten reprezentował go przed Sejmem. Równocześnie zaprzeczył nie tylko posądzeniom o kierowanie spiskiem, ale też jakimkolwiek związkom z zamachowcami. Całą winą obarczył przy tym Strawińskiego, który z kolei odwinął się dwoma pisemnymi rozkazami dotyczącymi porwania podpisanymi rzekomo przez Pułaskiego.

Wyrok odczytano 28 sierpnia 1773 r. Na ścięcie, pośmiertne ćwiartowanie, spalenie zwłok i powieszenie rąk zbrodniarzy przy drogach zostali skazani Kazimierz Pułaski, Stanisław Strawiński i Walenty Łukawski, przy czym w dyspozycji trybunału był tylko ten ostatni. Jego największą winą miała być owa zadana szablą rana na głowie króla. Ścięty, choć bez ćwiartowania, został także Antoni Cybulski, który spiskowców ukrywał w Warszawie, podobno nie bardzo świadom, w czym bierze udział. Jana Kuźmę, który zabił Butzaua, strzelał do króla, po czym uwięził go i ograbił, skazano na wieczną banicję i infamię. Dwóch innych oskarżonych wysłano na dożywocie do lochów, a Walenty Zembrzuski, z którego oddziału pochodziła część zamachowców, wykpił się rokiem więzienia. Żona Łukawskiego została formalnie uniewinniona, ale prewencyjnie posłano ja na trzy lata reedukacji. Nie wiadomo, czy wychowywanie pani Łukawskiej byłoby skuteczne, bo nieszczęśnica zmarła w wyniku załamania nerwowego trzy dni po egzekucji męża. Rodziny skazanych straciły też szlachectwa i majątki. Wyrok wykonano 10 września 1773 r. z wielką pompą i ze starannie wyreżyserowanym ceremoniałem, podobno na oczach aż 20 tys. gapiów.

Osaczony Pułaski, od którego odwróciła się nawet konfederacja, w 1772 r. zaczął rozpuszczać swoje wojsko i w przebraniu uciekł do Turcji, skąd także został wydalony. Ścigany w całej Europie ukrył się incognito we Francji, by ostatecznie zostać bohaterem narodowym Ameryki. Stanisław Strawiński, jego rzekomy wspólnik, a raczej antagonista, końca procesu doczekał bezpiecznie w Wilnie pod rosyjską ochroną, po czym wyjechał do Włoch, gdzie zaszył się w jakimś klasztorze, a do Polski wrócił dopiero w czasach napoleońskich i został proboszczem pod Augustowem.

Kuźma, owszem, został wygnany z Polski, ale z solidną dożywotnią pensją 400 dukatów rocznie, wypłacaną najpierw przez Stanisława Augusta Poniatowskiego, a po jego śmierci przez bratanka króla. Podobnie jak Strawiński, banicję przeczekał we Włoszech, by w 1804 r. spokojnie wrócić do Warszawy, gdzie mieszkał aż do śmierci w 1822 r.

Rzecz jasna, tę opowieść można przeczytać wprost i przyjąć ją z całym dobrodziejstwem inwentarza, jednak rasowy miłośnik piętrowych spisków z satysfakcją znajdzie w niej aż nadto grube ściegi, których nitki zbiegają się w Rosji. Ale nawet jeżeli zgodzimy się w sprawie mistyfikacji, to wciąż będą się toczyć spory nad gotowością Poniatowskiego do zgody na udział w tak niebezpiecznej intrydze. Na szczęście dziś jest to wyłącznie kwestia naszego stosunku do win i dokonań króla Stasia.

W Warszawie kończyła się krótka listopadowa niedziela i miasto powoli kładło się spać. Tylko na zamku wciąż czekano na powrót króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z gościny u wuja Michała, w pałacu odległym zaledwie o dwie przecznice. Stary kanclerz Czartoryski podobno poczuł się gorzej, a że dźwigał 75 krzyżyków na karku, stosownym było zapytać starca o zdrowie. Zwłaszcza że to dodatkowa okazja, by nieco w zaufaniu pogadać bez towarzystwa zbędnych par uszu na pełnym szpicli dworze.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie