Broń totalnej porażki

W czasie II wojny światowej pojawiło się wiele przełomowych pomysłów modernizacji uzbrojenia. Im gorsza była sytuacja na froncie, tym bardziej szalone pomysły przychodziły do głowy konstruktorom. Jedne wyglądały dziwnie, lecz miały zastosowanie. Inne, na pozór sensowne, okazały się konstrukcyjnym niewypałem.

Publikacja: 30.03.2023 22:00

Brytyjskie defianty wzięły udział w Bitwie o Anglię. Ale już w 1942 r. wycofano je ze służby

Brytyjskie defianty wzięły udział w Bitwie o Anglię. Ale już w 1942 r. wycofano je ze służby

Foto: B.J. Daventry, Royal Air Force official photographer/Aaa3-other /wikipedia/domena publiczna

Wybór sześciu opisanych poniżej broni jest czysto subiektywny. Warunkiem było wejście konstrukcji do produkcji i zastosowanie w walce. Trudno ustalać ranking najbardziej nieudanych pomysłów, zwłaszcza że startowały w różnych kategoriach. Przejdźmy więc do rzeczy.

Lepka bomba

Pamiętacie „Szeregowca Ryana”, gdzie Tom Hanks przekonuje towarzyszy do włożenia granatu do nasączonej olejem skarpety i zaatakowania czołgów „lepką bombą”? To nie jest jego oryginalny pomysł. Podczas walk we Francji Brytyjczycy uznali, że piechota potrzebuje więcej środków do zwalczania niemieckich czołgów. Stworzono więc w 1940 r. ręczny granat przeciwpancerny typ 74. Szklana kula o wadze 600 g zawierała nitroglicerynę i była owinięta wełnianą tkaniną nasączoną lepką żywicą. Aby użyć granatu, należało zdjąć metalową osłonę, zwolnić zawleczkę i rzucić. Lepka skarpeta przyczepiała się do pancerza, szkło pękało, wylewała się nitrogliceryna, a po pięciu sekundach zapalnik inicjował wybuch. W teorii bardzo proste, w praktyce – niekoniecznie. Po zdjęciu osłon granat czepiał się wszystkiego (odzieży lub ekwipunku), a rzucony mógł utknąć wśród gałęzi. O ile skutecznie lepił się do ubrania, o tyle słabo do czołgu, gdy ten był brudny. Niestety, Niemcy rzadko myli czołgi przed bitwą. Wyrzucana wybuchem granatu bakelitowa rączka działała jak pocisk. W dodatku okazało się, że nitrogliceryna w czasie przechowywania stawała się niestabilna. Jeden z żołnierzy brytyjskiej Home Guard w swoich wspomnieniach opisuje, jak jego towarzysz, używając granatu, przykleił go sobie do spodni. Pięciosekundowa zwłoka zapalnika nie dawała wiele czasu na rozwiązanie problemu. Żołnierz był na tyle przytomny, że błyskawicznie zrzucił spodnie. Spodnie nie przetrwały wybuchu.

Nie powinno nas zatem dziwić, że wojacy nie byli przekonani do tego wynalazku. Z produkcji granatów zrezygnowano w 1943 r.

Kierowca myśliwca

Myśląc o angielskim lotnictwie, w pierwszej chwili przychodzi nam na myśl zgrabny Spitfire, samolot, który wygrał bitwę o Anglię. Jednak Anglicy mieli także na swym koncie złe samoloty. Boulton Paul Defiant to dowód na to, że błędne założenia zawsze dają fatalne wyniki. W połowie lat 30. dowództwo RAF doszło do wniosku, że dobrym pomysłem będzie stworzenie samolotu, w którym cała siła ognia trafi w ręce strzelca pokładowego. Jak się miało później okazać, był to zły pomysł. Do samolotu dołożono wieżyczkę strzelecką z czterema karabinami maszynowymi. Dla pilota nie zostało już nic, był jedynie… kierowcą. Założenie taktyczne polegało na atakowaniu bombowców od dołu, tam, gdzie są najsłabiej bronione. Rzeczywistość pokazała, że pomysły powstałe przy biurkach w dowództwie są zabójcze, ale głównie dla własnych załóg. Pierwsze doświadczenia nie zapowiadały dramatu. W walkach nad Dunkierką defianty w ciągu jednego dnia, 29 maja, zgłosiły zestrzelenie 37 niemieckich bombowców. Liczba ta była zbyt optymistyczna. W rzeczywistości Luftwaffe straciła tego dnia jedynie 14 maszyn. W bitwie o Anglię początkowy sukces wynikał jedynie z błędu niemieckich pilotów: brali defianta za hurricane’a i podchodzili do ataku z tyłu, nie spodziewając się huraganu ognia od strzelca pokładowego. Szybko jednak zorientowali się, o co chodzi, i atakowali defianty od przodu, gdzie były zupełnie bezbronne. Ciężka wieżyczka i dodatkowy członek załogi powodowały słabe osiągi i niską zwrotność samolotu.

19 czerwca 1940 r. w starciu z Jagdgeschwader 51 Anglicy stracili 11 z 12 maszyn. Do końca sierpnia 1940 r. połowa dostarczonych maszyn została zestrzelona i defianty przesunięto do działań nocnych. W 1942 r. wycofano je ze służby bojowej. Nieudana konstrukcja skończyła jako samolot ciągnący cele strzeleckie. Mało chwalebnie...

Wielka lufa Adolfa

Hitler jako frontowy żołnierz podczas I wojny światowej obserwował dewastujące efekty ostrzału artylerii. Gdy doszedł do władzy, postanowił zafundować sobie największą armatę na świecie. Zamówił u Kruppa działo, które chciał użyć do niszczenia umocnień Linii Maginota. Miało mieć donośność 45 kilometrów, a pociski miały przebijać metrowej grubości stalowy pancerz i siedmiometrową warstwę żelazobetonu. Termin realizacji zamówienia wyznaczono na wiosnę 1940 r. Testy w 1939 r. dowiodły, że działo o kalibrze 802 mm spełnia oczekiwania, lecz zestaw lawety kolejowej był gotowy dopiero w 1941 r. Mimo że powód powstania działa przestał istnieć, Hitler nadal wyrażał chęć posiadania takiej artylerii. Gustav Krupp podarował armatę Hitlerowi w prezencie urodzinowym (wreszcie wiadomo, co obłąkani dyktatorzy lubią dostawać jako podarunki), a ten nazwał swój prezent imieniem Gustaw. I tak przyszło na świat najpotężniejsze działo w historii, jakiego użyto w walce.

Adolf Hitler (tyłem, drugi z prawej) podczas inspekcji największej w historii armaty (tzw. Gustaw).

Adolf Hitler (tyłem, drugi z prawej) podczas inspekcji największej w historii armaty (tzw. Gustaw). Lufa miała długość aż 32 m, a pociski ważyły po 7 ton. II wojna światowa, 1941 r.

Universal History Archive / BEW

Ten „Behemot” ważył 1350 ton i spoczywał na platformie kolejowej o długości 47 m i wysokości 11,6 m. Lufa miała długość aż 32 m. Na pozycję armatę dostarczano w częściach i składano na miejscu. Wcześniej jednak należało ułożyć cztery równoległe tory. Po dwóch wewnętrznych poruszała się sama laweta, po zewnętrznych zaś dźwigi służące do zmontowania całości. Pociski o wadze 7 ton przyjeżdżały oddzielnym pociągiem. Możliwe było poruszanie lufy jedynie w górę i w dół, celowania w płaszczyźnie poziomej dokonywano przez przemieszczanie całego działa po łukowatych torach. Hitler zamówił dwa takie działa. Każde kosztowało fortunę – 7 milionów reichsmarek, czyli 17,5 mln ówczesnych dolarów amerykańskich. Żywotność lufy wynosiła jedynie 100 strzałów. Kiedy zdobyto Francję, nie bardzo było gdzie użyć tego kolosa. W końcu wysłano tę armatę do oblężenia Sewastopola w 1942 r. Sam montaż działa trwał cztery tygodnie i pracowało nad tym 1500 osób. Do tego pułk obrony przeciwlotniczej, kompania wartownicza licząca 300 osób, oddział żandarmerii wojskowej i pluton ochrony z psami. Łącznie 5 tys. ludzi pracowało nad przygotowaniami. 5 czerwca 1942 r. działo wystrzeliło po raz pierwszy. Celem były baterie nabrzeżne, ale żadna nie została trafiona. Działo nie było zbyt celne. Rozrzut pocisków wynosił kilkaset metrów. Największym sukcesem było trafienie podziemnego składu amunicji umieszczonego 30 m pod ziemią, który eksplodował. Potem miało być użyte przy oblężeniu Leningradu. Zmontowano je 30 km od miasta, lecz odwołano atak. Drugiego kolosa wysłano do wsparcia oblężenia Stalingradu, jednak rosyjski kontratak nastąpił, zanim działo przybyło na pozycję. Wróciło więc do Rzeszy. Zainwestowano ogromne siły i środki, by wystrzelić… 47 pocisków. Nie po raz pierwszy czasie tej wojny (i nie ostatni) umiłowanie Führera do ogromnych konstrukcji spowodowało jedynie zmarnowanie zasobów bez uzyskania adekwatnych efektów.

Mina bardzo samodzielna

Planowanie lądowania na plażach Normandii wymagało rozwiązania wielu różnych problemów. Jednym z nich były niemieckie umocnienia na linii brzegowej. Każdy sposób, by je zniszczyć lub spowodować wyrwę, mógł ocalić wielu żołnierzy. Departament Rozwoju Broni Rozmaitych brytyjskiej admiralicji (to nie wymysł, taki departament istniał w rzeczywistości) przedstawił projekt samobieżnej miny. Miało być to urządzenie zdolne do przebicia dwumetrowej warstwy betonu i wyrwania dziury na tyle dużej, by przeszedł czołg. Tona materiału wybuchowego umieszczona była w bębnie między dwoma kołami o średnicy 3 m. Napęd stanowiło 18 kordytowych rakiet umocowanych na obwodzie kół.

Panjandrum, czyli brytyjska mina samobieżna. Tona materiału wybuchowego umieszczona była w bębnie mi

Panjandrum, czyli brytyjska mina samobieżna. Tona materiału wybuchowego umieszczona była w bębnie między dwoma kołami o średnicy 3 m. Napęd stanowiło 18 kordytowych rakiet umocowanych na obwodzie kół. Projekt owej miny okazał się kompletnym niewypałem

British Government/Lockeyear/wikipedia/domena publiczna

Startując z rampy okrętu desantowego, Panjandrum, bo tak nazwano wehikuł, miał dotrzeć na brzeg i z prędkością 100 km/h przemierzyć plażę, by zdemolować umocnienia na jej krańcu. Problem w tym, że w czasie prób żadnej machinie nie udało się dotrzeć na koniec plaży. Wyzwaniem była sama jazda po prostej. Nikt nie miał pojęcia, gdzie dotrze. Wywrotki albo urwane koła kończyły misje. Dodawanie kolejnych kół i rakiet nie zmieniało sytuacji. Wobec permanentnego fiaska po roku pomysł zarzucono. Zachowane filmy wyglądają na wyreżyserowaną komedię. Pojazd porusza się tak pokracznie, że trudno powstrzymać śmiech. Może byłoby to zabawne, gdyby nie było tragiczne. Machina była bardziej niebezpieczna dla własnych oddziałów niż dla wroga.

Atak japońskich balonów

Gdy w 1942 r. w słynnym rajdzie Jamesa Doolittle’a aż 16 bombowców startujących z USS „Hornet” zrzuciło bomby na Tokio, Japończycy zapragnęli odwetu. Pomysł zadania ciosu Stanom Zjednoczonym na ich własnym terytorium wymagał jednak środków. Potrzebne do tego lotniskowce albo spoczywały na dnie oceanu, albo wykonywały pilniejsze misje. Wymyślono więc atak balonami Fu-go. Odkryty przez meteorologa Wasaburō Ōishiego prąd strumieniowy wieje na wysokości 9 tys. metrów od Wysp Japońskich w kierunku kontynentu amerykańskiego. Żeby dotrzeć na miejsce, balon musiał utrzymywać się na stałej wysokości. W tym celu dodano zawór, który upuszczał wodoru, gdy balon był za wysoko, oraz automat, który odrzucał worki z piaskiem, gdy balon był zbyt nisko. Po dwóch dniach podróży, już nad terytorium USA, mechanizm czasowy zwalniał bomby. Pomysłodawców napędzała wizja tysięcy balonów siejących spustoszenie w Ameryce. Pomysł nie był zły. Amerykańskie radary nie widziały papierowych balonów. W dodatku w USA obawiano się, że mogą one przenosić broń biologiczną. Produkcja balonów była prosta. Czaszę wykonywano z papieru klejonego warstwowo i impregnowanego krochmalem z konnyaku. Klejeniem zajmowały się dzieci szkolne, często głodne, a ponieważ krochmal był jadalny, wyjadały surowiec i mimowolnie sabotowały wojenne wysiłki.

Jeden z 9 tys. bojowych balonów Fu-go. Japończycy próbowali atakować nimi USA

Jeden z 9 tys. bojowych balonów Fu-go. Japończycy próbowali atakować nimi USA

US Army photo/Goszei /wikipedia/domena publiczna

Pierwszy balon wypuszczono 3 listopada 1944 r., ostatni spośród w sumie 9 tys. wysłano w kwietniu 1945 r. W USA odnotowano ślady 312 balonów. Amerykanie zastosowali taktykę milczenia i żadne informacje o znalezieniu balonów nie trafiły do mediów. Jak się okazało – taktykę skuteczną. Jedynymi skutkami nalotów była jedna awaria lokalnej sieci energetycznej i kilka niewyjaśnionych pożarów lasów. Zginęło sześć osób – ciężarna żona pastora z Oregonu i piątka dzieci, z którymi wybrała się na piknik. Dzieci odnalazły japoński balon i ładunek wybuchł, gdy zaczęły przy nim majstrować. Były to jedyne ofiary działań wojennych na kontynencie amerykańskim. Jeśli mierzyć sukces balonowego ataku efektami, to projekt trzeba nazwać porażką.

Wyrzutnia z desperacji

Gdy los III Rzeszy był już przesądzony, naziści chwytali się wszelkich metod, by znaleźć tanią, prostą i skuteczną broń przeciwlotniczą. W 1945 r. niemieckie lotnictwo praktycznie nie istniało. Jak mawiali niemieccy żołnierze: jeśli widzisz srebrny samolot na niebie, to jest amerykański; jeśli zielony – to jest brytyjski, a jeśli nie widzisz go wcale, to należy do Luftwaffe.

Niemiecki Fliegerfaust – ręczny granatnik przeciwlotniczy. Połączono w pęk dziewięć luf i dodano pis

Niemiecki Fliegerfaust – ręczny granatnik przeciwlotniczy. Połączono w pęk dziewięć luf i dodano pistoletowy uchwyt oraz celownik... Fliegerfaust nie uchronił III Rzeszy przed klęską

Plbcr/Hohum/wikipedia/CC BY-SA 3.0

Próba wynalezienia prostej ręcznej broni przeciwlotniczej zaowocowała powstaniem Fliegerfausta – ręcznego granatnika przeciwlotniczego. Połączono w pęk dziewięć luf i dodano pistoletowy uchwyt oraz celownik. Każdemu z dziewięciu standardowych pocisków przeciwlotniczych 20 mm dodano mały ładunek rakietowy i wszystkie połączono w pakiet. Należało wycelować w samolot i nacisnąć spust. Elektryczny zapłon odpalał najpierw cztery rakiety, a po 0,1 sekundy resztę, by pociski nie uszkodziły się wzajemnie podczas startu i aby zmniejszyć odrzut broni. Zamówiono 10 tys. granatników, lecz wyprodukowano niewiele. Może dlatego, że zasięg miał wynosić 500 metrów, a w praktyce był od tej wartości daleki. Prędkość pocisków była zbyt mała, a rozrzut spory. Nie odnotowano przypadku, by jakikolwiek samolot aliancki został choćby uszkodzony. Nie było nawet meldunku od pilotów o zastosowaniu takiej broni. Może poprawiła ona morale przetrzebionych już niemieckich oddziałów, ale krzywdy samolotom przeciwnika nie mogła zrobić.

Wybór sześciu opisanych poniżej broni jest czysto subiektywny. Warunkiem było wejście konstrukcji do produkcji i zastosowanie w walce. Trudno ustalać ranking najbardziej nieudanych pomysłów, zwłaszcza że startowały w różnych kategoriach. Przejdźmy więc do rzeczy.

Lepka bomba

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Pasażerowie "Titanica" umierali w blasku gwiazd
Historia świata
Odzwierciedlają marzenia i aspiracje panny młodej. O symbolice dywanu posagowego
Historia świata
Bezcenne informacje czy bezużyteczne graty? Kapsuły czasu trwalsze od fundamentów
Historia świata
Ludobójstwo w Rwandzie – szczyt obłędu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia świata
Prezydent, który zlecił jedyny atak atomowy w historii. Harry S. Truman, część III