To wydarzenie było prawdziwym cudem politycznym. Kończyło konflikt, którego początki sięgały czasów antycznych.

Krytycy Cartera podkreślali, że piętą achillesową jego administracji była polityka zagraniczna. Rzeczywiście ten prezydent zaliczył wiele wpadek, ale to, czego dokonał w marcu 1979 r., było naprawdę niebywałym osiągnięciem. Już we wrześniu 1978 r. Carter zaprosił egipskiego prezydenta Anwara as-Sadata i izraelskiego premiera Menachema Begina do letniej prezydenckiej siedziby Camp David, mając nadzieję, że uda mu się pogodzić zwaśnione strony. Chociaż nie doszło do porozumienia w sprawie przyszłości Palestyny i wycofania się Izraela z Zachodniego Brzegu, to jednak żmudne i pełne zwrotów negocjacje doprowadziły do formalnego uznania Izraela przez Egipt i zakończenia wojny między oboma krajami. To był bez wątpienia jeden z największych sukcesów w historii amerykańskiej prezydentury. „Orzeszkowy farmer”, jak nazywano 39. prezydenta USA, połączył wodę z ogniem. Człowiek bez najmniejszego doświadczenia w dyplomacji, w niezwykle prosty sposób zażegnał jeden z najpoważniejszych konfliktów na świecie.

Czy dokonał tego sam? Czy do przełomu doszłoby bez specyficznej gry negocjacyjnej Zbigniewa Brzezińskiego? Republikanie rozgłaszali, że to sam Brzeziński wykreował i przez lata podtrzymywał mit o swojej kluczowej roli w doprowadzeniu do porozumienia egipsko-izraelskiego. Podkreślali, że 13-dniowe negocjacje w Camp David między Menachemem Beginem (Mieczysławem Biegunem) i Anwarem as-Sadatem zakończyły się porozumieniem tylko dzięki elastyczności samego Cartera, który – nie zważając na protokół dyplomatyczny – po prostu wybłagał u prezydenta Egiptu niezrywanie rozmów. Z kolei panegiryści Brzezińskiego przekonują, że to wyłącznie on był architektem porozumienia egipsko-izraelskiego z 1978 r. Podkreślają, że Carter nie miał żadnej orientacji w subtelnościach kulturowych między Żydami i Arabami. Uważają, że najważniejsze kwestie sporne były rozstrzygane w Camp David podczas osławionych partyjek szachowych Zbigniewa Brzezińskiego z premierem Izraela Menachemem Beginem. Obaj gracze prowadzili ciche, ale pełne emocji rozmowy po polsku. Krytycy Brzezińskiego odpowiadają na to, że te rozmowy wcale nie przyniosły żadnych konkretnych rozstrzygnięć, a brak pomysłów na dalszy ciąg rokowań z Egiptem Brzeziński często zastępował tanimi gestami pod publiczkę.

To krzywdząca opinia, spowodowana zapewne także tym, że profesor Brzeziński nigdy nie miał dobrej prasy w Izraelu. Wiele lat później, we wrześniu 2009 r., śmiertelnie naraził się izraelskim elitom po wywiadzie udzielonym portalowi „The Daily Beast” na temat ewentualnego ataku prewencyjnego Izraela na irańskie ośrodki atomowe. Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA oświadczył bez wahania, że prezydent Obama powinien uprzedzić Izrael o możliwej bardzo wrogiej reakcji Stanów Zjednoczonych wobec Tel Awiwu. „Nie jesteśmy w końcu bezradnymi małymi dziećmi – podkreślał Brzeziński. – [Samoloty izraelskie] muszą przecież przelecieć nad kontrolowaną przez nas przestrzenią powietrzną Iraku. Czy będziemy siedzieć i przypatrywać się temu? Musimy być poważni, gdy idzie o pozbawienie ich tego prawa. Odmowa nie kończy się na retoryce. Jeśli przelatują, to musimy wzbić się w powietrze i stawić im czoła. Mają do wyboru: zawrócić albo nie. Nikt tego sobie nie życzy, ale to mogłoby być lustrzane odbicie sytuacji z »Liberty«” (cytat za: Andrzej Lubowski, „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml”). Analogia do rzekomo pomyłkowego ataku lotnictwa izraelskiego na USS „Liberty” w czasie wojny sześciodniowej z 1967 r. była tu nazbyt klarowna. Tak oto szachowy partner premiera Menachema Begina zasugerował, że lepiej zaatakować samoloty izraelskie lecące na Iran, niż dać się wciągnąć w kolejną wojnę. Amerykańska opinia publiczna zaczęła zadawać pytanie, skąd u Zbigniewa Brzezińskiego taka obrona teokracji irańskiej? Złośliwi od razu odpowiadali, że Brzeziński po prostu bał się Iranu, pamiętając porażkę operacji „Orli Szpon”. Ale to już zupełnie inna historia.