Sześciu mężczyzn, jeden obok drugiego, w nierównym rzędzie. Nie patrzą na siebie, ich spojrzenia biegną gdzieś w prawo, poza kadr. Tam, gdzie stoi pluton egzekucyjny, skąd zostaną wystrzelone kule, które za kilka sekund przyniosą śmierć. Zresztą już ją czują – tuż za ich plecami leżą na zakrwawionym bruku ciała nieszczęśników, którzy zostali zamordowani kilka minut wcześniej. W obliczu zagłady każdy z mężczyzn reaguje inaczej. Pierwszy z lewej jest przerażony, ręce przycisnął do piersi, całym sobą próbuje powiedzieć oprawcom, że jest niewinny. Jego sąsiad stoi wyprostowany, z wypiętą piersią, hardo patrzy w oczy katów, gardzi nimi. Na twarzy mężczyzny w ciemnym garniturze maluje się szaleństwo rozpaczy; pozostali stoją zrezygnowani, jakby zaakceptowali nieuniknione.
Wstrząsająca czarno-biała fotografia została najprawdopodobniej wykonana 8 lub 9 września 1939 r. na Starym Rynku w Bydgoszczy i dokumentuje wymordowanie przez Niemców grupy Polaków zatrzymanych podczas ulicznych łapanek. Salwy hitlerowskich plutonów egzekucyjnych rozległy się po raz pierwszy 5 września, kiedy do miasta wkroczył Wehrmacht, i nie milkły przez kolejne tygodnie. Jednak wojenny chaos, znaczony setkami ofiar, zaczął się w mieście nad Brdą już dwa dni wcześniej, podczas wydarzeń, które hitlerowska propaganda określiła mianem Bromberger Blutsonntag („bydgoskiej krwawej niedzieli”), a które następnie stały się pretekstem do usprawiedliwiania masowych mordów popełnianych na Polakach mieszkających w Bydgoszczy. Także tego utrwalonego na dramatycznej fotografii ze Starego Rynku.
Dywersja i odwet
3 września po Bydgoszczy zaczęły krążyć złowrogie plotki o tym, że lada chwila od północy wedrą się do miasta niemieckie czołgi. Wśród miejscowych Polaków rosło napięcie i poczucie zagrożenia, a nastroju na pewno nie poprawiał widok rzeszy uchodźców i oddziałów polskiej piechoty, które od rana ciągnęły przez miasto, wycofując się po niepowodzeniach w bitwie o granice. Około 10.30 ulicę Gdańską nieoczekiwanie wypełnił dudniący, narastający hałas; zewsząd zaczęły dobiegać podszyte lękiem okrzyki: „Czołgi jadą”. Źródłem zamieszania okazała się bateria polskiej artylerii konnej, która galopem wypadła na ulicę i zderzyła się z oddziałem polskiej piechoty. Zapanował chaos, ludzie stojący na ulicy rozpierzchli się w panice, mieszając się z żołnierzami i równie przerażonymi uchodźcami. Po krótkiej chwili całe miasto trzęsło się od wystrzałów i serii z broni maszynowej. Niewykluczone, że początkowo broni użyli polscy żołnierze i policjanci próbujący zapanować nad spanikowanym tłumem oraz członkowie polskiej samoobrony, która bardzo słabo orientowała się w dynamicznie zmieniającej się sytuacji. Najgęściej strzelano jednak z należących do Niemców domów, fabryk i wież zborów ewangelickich – polscy świadkowie wspominają o kilkudziesięciu takich miejscach w całym mieście. Ulokowali się tam niemieccy dywersanci, którzy wypadki na ulicy Gdańskiej błędnie zinterpretowali jako paniczny odwrót wojska polskiego i sygnał do działania.
Ich akcja okazała się jednak przedwczesna, miasto wciąż było w rękach polskich, a głównodowodzący 15. DP gen. Zdzisław Przyjałkowski błyskawicznie skierował liczącą 250 żołnierzy kompanię kpt. Kuklińskiego do walki z dywersantami. Spontanicznie zaczęli przyłączać się do nich cywile, głównie harcerze i kolejarze. Widok zabitych i rannych Polaków prowokował potrzebę natychmiastowej zemsty. Penetrowano kolejne domostwa miejscowych volksdeutschów, wywlekając na ulice tych, na których padł choćby cień podejrzenia, i odsyłano pod strażą do naprędce utworzonego obozu przy koszarach 62. Pułku Piechoty. Gdy jednak przy kimś znajdowano broń palną, na miejscu karano go śmiercią. Dochodziło także do niczym nieuzasadnionych napaści, gwałtów i morderstw na osobach niewinnych, niezaangażowanych w walkę. „Ciągłe strzelanie na tyłach […] samosądy natomiast w stosunku do ludności niemieckiej dokonywane przez żołnierzy wspólnie z ludnością cywilną są nie do opanowania, gdyż policji na większości obszaru już nie ma” – meldował o sytuacji w mieście generał Władysław Bortnowski, dowódca Armii „Pomorze”.
W nocy z 3 na 4 września ponownie doszło do ostrzelania wycofujących się sił polskich. Polska reakcja była jeszcze ostrzejsza niż kilkanaście godzin wcześniej i większy udział miały w niej świeżo utworzone i dozbrojone oddziały polskiej Straży Obywatelskiej, a także robotnicze oddziały samoobrony, głównie z dzielnicy Szwederowo, gdzie doszło do najbardziej zaciętej walki i aktów przemocy. Spalono jeden z kościołów protestanckich, ponieważ żołnierze nie mogli poradzić sobie z niemieckimi dywersantami usadowionymi na jego wieży, oraz mniejszy zbór na Czyżkówku. Po stronie niemieckiej wśród ofiar były także kobiety i osoby niepełnoletnie.