W miniony weekend kierowcy rywalizowali na poszerzonym i przyspieszonym torze w Melbourne po raz pierwszy od 2019 roku, kiedy to nieopierzony młodzian rodem z Monako po jednym sezonie startów w barwach słabego zespołu Sauber złapał Pana Boga za nogi i przywdział czerwony kombinezon Ferrari.
Leclerc od razu po przenosinach do Maranello pokazał, że nie da sobie w kaszę dmuchać nawet doświadczonemu Sebastianowi Vettelowi, u boku którego miał zdobywać doświadczenie. Nie zamierzał tracić czasu i zaczął rozstawiać czterokrotnego mistrza świata po kątach.
Status lidera ekipy przypieczętował zwycięstwami na Spa-Francorchamps i Monzy, a w wygraniu trzech Grand Prix z rzędu przeszkodziło mu tylko strategiczne nieporozumienie w szeregach Ferrari, przez które na ulicach Singapuru triumfował jego niedoszły mentor.
W Scuderii szybko zorientowano się, na którego konia trzeba postawić – już na początku sezonu 2020 gruchnęła wieść o rozstaniu z Vettelem, a Leclerc mógł świętować podpisanie kontraktu obowiązującego aż do 2024 roku.
Jednocześnie ekipa Ferrari zaliczyła spadek formy, ale po dwóch chudych latach udało się wrócić do gry wraz z rewolucją techniczną. Posucha, trwająca od Grand Prix Singapuru 2019, zakończyła się już w pierwszej rundzie obecnego sezonu – Leclerc po pięknym pojedynku z broniącym tytułu Maksem Verstappenem zwyciężył w Bahrajnie i nad wejściem do fabryki Ferrari załopotała triumfalna flaga, a w Maranello rozbrzmiały kościelne dzwony.