Rzeczpospolita: „Sils Maria" to film o świecie, w którym się pan wychował i żyje. Miłością do kina zaraził pana ojciec, reżyser Jacques Remy?
Olivier Assayas: Tak i nie. Do 25. roku życia moją pasją było malowanie. Fascynowała mnie abstrakcja. Czasem zresztą tęsknię za płótnem rozpiętym na sztalugach, za strukturą obrazu, palcami umazanymi w farbie. Owszem, pomagałem ojcu, gdy pracował nad scenariuszami, ale nie łączyłem z tym przyszłości. To był rodzaj przygody, nawet wtedy, gdy zacząłem sam kręcić krótkie filmy. A jednak mnie wciągnęło: ruchome obrazy wygrały ze statycznymi. Postawiłem na kino, chciałem z niego jak najwięcej zrozumieć, zacząłem poważnie studiować historię filmu.
I jak niejeden francuski reżyser zaczynał pan jako krytyk w „Cahier du cinema". Co sprawiło, że ten magazyn stał się wylęgarnią reżyserów?
Ferment intelektualny. Nie można trafić do lepszego miejsca. Tam byli fantastyczni ludzie, od których dużo się nauczyłem. Podróżowałem na festiwale na całym świecie, rozmawiałem z wybitnymi reżyserami. To była moja szkoła zawodu. Ale jednocześnie „Cahier du cinema" nie należało do miejsc, dzięki którym można się było utrzymać. Stale więc coś skrobałem, konsultowałem projekty krótkich filmów, dokumentów. Wreszcie napisałem scenariusz pierwszej fabuły. „Spotkanie" wyreżyserował André Techiné, a główną rolę zagrała Juliette Binoche. Miała 19 lat, a ten film uczynił z niej gwiazdę.
30 lat później to ona jest bohaterką pana „Sils Maria".