"Rzeczpospolita": W jednym z wywiadów powiedział pan, że kino islandzkie jest bardzo młode i dlatego wolne – pozbawione rutyny i niekonwencjonalne.
Dagur Kári: Pierwszy islandzki film powstał w 1906 roku. Ale potem nastąpiła cisza. Nasz skromny przemysł filmowy narodził się w 1978 roku. Niespełna 40 lat to niewiele dla kina. Oczywiście z każdym rokiem się starzejemy, ale myślę, że wciąż nie mamy wielkiej tradycji, własnych wzorców i mocno określonego charakteru. Zwłaszcza że kraj jest mały i stać nas na wyprodukowanie czasem czterech, czasem ośmiu filmów rocznie.
Jak to jest być reżyserem w tak niewielkiej kinematografii?
Nie zastanawiam się nad tym, bo się przyzwyczaiłem. Zresztą wszystko ma swoją drugą stronę. W tak niewielkim przemyśle filmowym wszyscy się znają. Człowiek ma poczucie, że należy do jakiejś wspólnoty, a to zawsze jest inspirujące.
Fridrik Fridriksson, Baltasar Kormákur, Grimur Hákonarson, pan – cała lista islandzkich reżyserów nie przekracza 20–25 nazwisk.