Kino ostatniego roku to sztuka czasu pełnego podziałów, zawirowań, strachu przed terroryzmem, tragedii uchodźców, politycznych kłótni, zagubienia ludzi. I te właśnie niepokoje odbijają się na ekranie. Także w Polsce.
W najciekawszych filmach roku 2016 twórcy, sięgając do historii, idą pod prąd nowej polityki „kina narodowego". Nie kręcą obrazów o „wielkich zwycięstwach narodu". Raczej przestrzegają, szukają korzeni zła. Jednym z najważniejszych obrazów ostatnich lat jest „Wołyń", w którym Wojciech Smarzowski pokazał bestialstwo ludzi działających w amoku. Przypomniał, jak niewielkiej iskry potrzeba, by w społeczeństwie wybuchła fala nienawiści, której nie daje się zatrzymać.
W „Zaćmie", opowiadając o kilku dniach z życia stalinowskiej zbrodniarki Julii Brystygierowej, Ryszard Bugajski pytał: jak to się dzieje, że inteligentkę, wykształconą we Lwowie i Paryżu, może zaślepić ideologia? I jak żyć potem ze świadomością zbrodni, w których się uczestniczyło?
W „Szczęściu świata" Michał Rosa przez pryzmat losów mieszkańców jednej śląskiej kamienicy na przełomie lat 30. i 40. XX wieku opowiedział o historii wdzierającej się w życie ludzi. W „Jestem mordercą", dla którego punktem wyjścia jest sprawa „wampira z Zagłębia", Maciej Pieprzyca mówił o wielkich dylematach moralnych w świecie, w którym rządzący reżim buduje obraz rzeczywistości „pod tezę", a ludzie zgadzają się na kłamstwo mające uzasadnić sukces panującej ideologii.
Ale Ryszard Bugajski czy Wojciech Smarzowski to już dzisiaj niemal klasycy. A jednym z najważniejszych zjawisk w naszym kinie AD 2016 stała się fala debiutów twórców urodzonych w latach 80. Trzydziestolatkowie nie tworzą jednolitej grupy. Pochodzą z różnych środowisk, szli do kina innymi drogami, ich filmy też nie wychodzą spod jednej sztancy.