Rok temu PiS w kampanii wyborczej pokazał pierwszą wersję ustawy o podatku obrotowym od sprzedaży detalicznej. Od tamtej pory wersji było co najmniej kilka, niektóre upadły jeszcze na etapie pracy koncepcyjnej.
Hipermarkety tracą
Przepychanki zaczną się na nowo, ponieważ w bólach wypracowaną ustawę z progresywną skalą ledwie po dwóch tygodniach obowiązywania zablokowała Komisja Europejska. Urzędnicy Ministerstwa Finansów będą mieli twardy orzech do zgryzienia, ponieważ takie zaplanowanie podatku, aby uderzał w zagraniczne firmy, a nie dotykał za bardzo krajowych przedsiębiorstw, nie drażniąc przy tym Komisji Europejskiej, jest nierealne.
Wspomniany pierwszy projekt z kampanii realizował wprost postulaty partii rządzącej. Podatkiem miały być objęte punkty sprzedaży o powierzchni ponad 250 mkw. Czyli choćby hipermarkety, które zdaniem polityków odpowiadają za niekorzystne zmiany w rynku i znaczny spadek liczby małych sklepów.
Ostatecznie przyjęto wielkości obrotów jako wyznacznik tego, czy firma ma podatek płacić, a jeśli tak to ile. Aby danina nie była dokuczliwa dla średnich firm, kwota wolna wynosiła aż 17 mln zł miesięcznie. Dla pozostałych wysokość podatku rosła wraz ze skalą obrotów. Właśnie to doprowadziło do wściekłości urzędników w Brukseli, podatek był wprost wymierzony w sieci z zagranicznym kapitałem.
Teraz z nieoficjalnych rozmów z posłami oraz urzędnikami wynika, że rząd wróci do koncepcji opodatkowania sieci według powierzchni sklepów. Padają różne liczby od 200 po 400 mkw. Takie rozwiązanie wydaje się najprostsze, ale politycy nie zdają sobie sprawy z konsekwencji.