Gdy po raz pierwszy Kanye West zobaczył w kolorowym pisemku pulchną brunetkę o oczach rannej sarny, była ona nieznaną nikomu akolitką ówczesnej gwiazdy Paris Hilton. – Kim jest ta dziewczyna? – zapytał znajomego. Dziesięć lat później, w roku 2014, ślub Kim Kardashian i Kanye Westa zjednoczył dwa imperia: rapu i reality show. I olśnił świat przepychem.
Powiedzieć ślub, to jakby nic nie powiedzieć. To była bizantyjska ceremonia z rozmachem godnym miejsca – pałacu w Wersalu. Przed pomnikiem Ludwika XIII na koniu, na Dziedzińcu Marmurowym przedefilował orszak straży konnej w perukach i strojach z XVIII wieku, muszkieterowie bili w bębny, przejechały karoce z przyciemnionymi szybami. Grano bynajmniej nie rap, lecz muzykę barokową. Wreszcie, wzbudzając euforię gapiów, pojawiło się porsche panamera z Westem za kierownicą. Widzowie chcieli dotknąć amerykańskiego księcia, zamienić z nim chociaż słowo, tak jak dworzanie króla Słońce pragnęli poznać zawartość nocnika władcy.