Czas utracony czyli w niewoli internetu

To już nie świat na zewnątrz jest polem prawdziwej walki koncernów. Stała się nim dusza. Rynkiem, który starają się podbić, jest nasze życie wewnętrzne. Ten kopernikański przełom dopiero w drugiej kolejności rewolucjonizuje ekonomię. Jego pierwszą ofiarą jest ludzka natura.

Publikacja: 29.01.2021 10:00

Czas utracony czyli w niewoli internetu

Foto: Pixabay

Każdy człowiek przychodzi na świat w posiadaniu pewnego skarbu. I już od chwili jego narodzin rozpoczyna się o ten skarb wielki wyścig, rywalizacja koncernów i polityków, wielkich reżyserów i anonimowych twórców memów. Wszyscy oni walczą o jak największy kawałek tortu, na który składa się kilkaset tysięcy godzin, parę milionów spojrzeń i podobna liczba kliknięć. Suma, jaką dysponuje do wydania każdy człowiek. Ekonomia rodzi się tylko tam, gdzie jakiegoś dobra jest za mało. Nie ma przecież potrzeby „gospodarować" czymś, czego jest i zawsze będzie pod dostatkiem. Nie istnieje, a przynajmniej nie istniała dotychczas, ekonomia powietrza czy światła słonecznego. I z tego samego powodu najważniejszą gałęzią gospodarki stała się ekonomia uwagi.

W rzeczywistości przeładowanej informacjami, obrazami, dźwiękami to nie one są dobrem podstawowym. Nad hiperinflacją danych nikt już nie panuje, są tyle samo warte, co wożone taczkami banknoty w Republice Weimarskiej. Dobrem realnym, którego ilość jest i będzie zawsze ograniczona, pozostaje wyłącznie czas, jaki człowiek może przeznaczyć na ich przyswojenie. Dzisiejszą gospodarką nie rządzi już parytet złota, tylko uwagi. Informacje, ludzie, zdarzenia nabierają znaczenia i wartości tylko na tyle, na ile zdołali przyciągnąć odpowiednią sumę spojrzeń i kliknięć.

Ekonomia uwagi (economy of attention) zmieniła sposób wyceny, określania wartości dóbr na tyle, że część socjologów uważa, iż żyjemy już nie tyle w społeczeństwach kapitalistycznych co „atencjonalistycznych". Ten termin brzmi zdecydowanie zbyt źle, aby był w stanie kiedykolwiek się przyjąć. A jednak gdy szacuje się dziś wartości marki jakiejkolwiek firmy, to patrzy się na to, jak wiele uwagi uda się jej przyciągnąć, a nie, jak wiele towarów czy usług będzie w stanie dostarczyć dana firma.

To już nie świat na zewnątrz jest polem prawdziwej walki koncernów. Stała się nim dusza. Rynkiem, który starają się podbić, jest nasze życie wewnętrzne. Ten kopernikański przełom dopiero w drugiej kolejności rewolucjonizuje ekonomię. Jego pierwszą ofiarą jest ludzka natura.

Podlega ona zjawisku, z jakim spotkał się każdy niemal region, w którym odkryto nagle bogate złoża dóbr naturalnych – gospodarce rabunkowej. „Intensywnym działaniom gospodarczym, na skutek których następuje wyrządzenie niepowetowanych szkód w zasobach naturalnych terytorium, a przy tym zmniejszenie użytkowej wartości gruntu, na jakim się działa". Ekonomia uwagi stworzyła kulturę dystrakcji. Umysł, o chwilę uwagi którego toczy się bezpardonowa walka, został w jej efekcie wyjałowiony. Przestał być zdolny do skupienia się na tekście, obrazie, zjawisku dłużej niż przez kilkanaście sekund. Kilka lat temu przeprowadzono badania, z których wynika, że pozbawienie użytkownika mediów społecznościowych dostępu do nich powoduje w jego organizmie dokładnie te same reakcje, które można zaobserwować u narkomana podczas detoksu.

A tymczasem umiejętność skupienia jest miarą wolności. Im dłużej jestem w stanie wytrzymać sam na sam z tekstem, obrazem czy jakimkolwiek innym partnerem mojej samotności, tym bardziej jestem w stanie uczynić go swoim. Nasycić własną wrażliwością i myślami, włączyć w historię mojego życia. Im dłużej jesteśmy razem, w tym mniejszym stopniu odbiera on, kradnie mój czas i to ja zaczynam „żerować" na nim. Życie wewnętrzne, które jest pokawałkowane, rozdarte i wyeksploatowane przez walczące o nie siły, to życie niewolnika. Ślepego prowadzonego za rękę przez algorytmy.

W otoczeniu bliskich zeru stóp procentowych, świecie rządzonym poprzez zadłużenie i żyjącym na kredyt niewiele rzeczy wydaje się trudniejszych i bardziej staroświeckich od oszczędzania. Skoro kapitał wcześniej czy później i tak pożre inflacja, jedynym rozsądnym wyjściem wydaje się żyć tu i teraz. A przecież każdy człowiek jest posiadaczem fortuny, którą może nie tylko roztrwonić na drobne przyjemności, ale też ulokować w bezpiecznym miejscu. Tam, gdzie o jej przyszłości nie będzie w stanie zdecydować żaden bank centralny czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Facebook czy katedra?

Kiedy tamtego wieczoru Marcel wkroczył do salonu, w pierwszej chwili wydało mu się, że przyjaciele postanowili z niego zakpić. Przebrać się za starców, ucharakteryzować twarze zmarszczkami, zafarbować włosy siwymi pasmami. Ale to nie oni stali za tą maskaradą, tylko czas. Żyjący od rautu do schadzki, odmierzający swoje życie długimi pasmami melancholii i krótkotrwałymi wybuchami entuzjazmu narrator „W poszukiwaniu straconego czasu" dopiero wtedy, na tamtej kolacji, zrozumiał, że jest już po drugiej stronie wzgórza. Usłyszał to samo przerażające zdanie, które mrozi krew w żyłach egzaminowanym studentom i uczestnikom telewizyjnych quizów – „czas minął". I podjął wspaniałą, jedną z najważniejszych w historii naszej kultury decyzję; postanowił się na to nie zgodzić. „Dobrze wiedziałem, w mózgu moim było bogate zagłębie kopalniane, gdzie leżały ogromne i różnorodne pokłady cennych kruszców. Ale czy zdążę je wyeksploatować?"

Dzieło Marcela Prousta jeszcze nigdy nie było tak aktualne jak teraz, na prawie sto lat po śmierci jego twórcy. Z dwóch powodów. Francuskiemu pisarzowi, trochę jak nam, chodziło przede wszystkim o pojedynczą chwilę. Wyciśnięcie z niej całej jej intensywności, przeżycie tak głęboko, jak tylko się da. „W poszukiwaniu..." jest w pewnym sensie podobne do naszego świata. Zasadniczo nie posiada fabuły, poszczególne wydarzenia, nieważne czy z życia osobistego – śmierć kogoś bliskiego, czy historii, pojedyncze wydarzenia, jak np. sprawa Dreyfusa, są tylko dalekim tłem dla przeżyć i wrażeń bohatera. To one dyktują rozwój akcji, wywołują skojarzenia, z którymi łączą się wspomnienia, a z tych powstają metafory łączące się z jeszcze innymi wrażeniami – i tak przez kilka tysięcy stron. Narrator pływa po oceanie impulsów i emocji tak samo jak my po internetowych kąpieliskach wrażeń. Ale dopiero na tle tego pozornego podobieństwa widać dzielącą nas przepaść.

Proust rozumiał, że nie wystarczy dokopać się do cennych złóż. Żeby naprawdę głęboko przeżyć każdą poszczególną chwilę, trzeba wznieść z nich budowlę. Dlatego jego powieściowy cykl został zbudowany na wzór katedry, gdzie nawet najmniejsza cząstka jest związana z całością. Na początku planował nawet każdy z tomów zatytułować nazwą innego elementu architektonicznego gotyckiej budowli. Nawet najbardziej szlachetny z kamieni może być co najwyżej bibelotem, jeżeli leży porzucony na bezładnej kupie albo obok reszty wydobytych z pamięci kruszców. Dopiero połączenie ich w jedną budowlę nadaje poszczególnym fragmentom prawdziwy blask.

Gdyby spróbować zawrzeć przesłanie siedmiu tomów proustowskiego cyklu w jednym, prostym sloganie, brzmiałby on: „nie ma intensywności bez całości". Na swój wzór wybrał katedrę, bo też w historii architektury jest ona bardziej ideą niż budynkiem. Niewielu spośród pracujących podczas jej budowy dane było zobaczyć efekt pracy. Większość przyłączała się do już rozpoczętej budowy i umierała, zanim została ona zakończona. To, co z naszej perspektywy, zaburzonej nawykiem maksymalnego skracania dystansu dzielącego podjęcie wysiłku i ujrzenie jego efektów może wyglądać na porażkę, było czymś zupełnie odwrotnym. Zwycięstwem każdego z robotników i murarzy nad czasem. Tym samym zresztą, jakie dane było Proustowi. Najlepszą puentą jego dzieła był wydawniczy fakt – ostatni tom „W poszukiwaniu...", ten, w którym ogłaszał, że wie już, jak odzyskać stracony czas, ukazał się pięć lat po jego śmierci.

Był chyba ostatnim, który w pełni odkrył i wykorzystał „możliwość katedry". Szansę na stworzenie budowli, która nie tyle pochłonie czas naszego życia, ile przekroczy go i nad nim zatriumfuje. Możliwość skupienia, czyli zebrania w jednym miejscu, całego bogactwa, z jakim przychodzimy na świat. Tylko wtedy stopa zwrotu może okazać się wyższa niż zainwestowany kapitał.

A jak inwestycja ta wyglądała w praktyce? „Będę miał odwagę mówić każdemu, kto by pragnął mnie odwiedzić albo przysłać po mnie, że w sprawie szczególnie doniosłej, którą winienem bezzwłocznie się zająć, muszę mieć pilne, zasadnicze spotkanie z sobą samym". Miejmy odwagę mówić to samo każdej z potęg przysyłających po choćby najmniejszą chwilę naszej uwagi, próbującej naruszyć żelazny kapitał danego nam czasu.

Summa o czasie

Każdy autor, w jakimkolwiek tworzyłby języku, jeżeli tytułuje swoją pracę frazą zaczynającą się od słów „W poszukiwaniu", doskonale wie, do jakiego dzieła nawiązuje. A już zwłaszcza, jeżeli pisze po francusku. I tak właśnie, „A la recherche du temps sacré" – „W poszukiwaniu czasu świętego" zatytułował ostatnią z napisanych przez siebie prac Jacques Le Goff. Był on jednym z najważniejszych twórców francuskiej szkoły historycznej skupionej wokół pisma „Annales". Grupy autorów, którzy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zrewolucjonizowali podejście do historiografii. Ich celem było opracowanie tak zwanej „małej historii", odejście od postrzegania jej przez pryzmat wojen i wielkiej polityki na rzecz mniej spektakularnych, ale drążących skorupę rzeczywistości „od spodu" procesów. Dziejów gospodarki, mentalności czy życia codziennego. Pisali o historii otyłości i miłości, brudu i gwałtu, samotności i rodziny. A na sam koniec, piórem być może ostatniego z wielkich twórców tego nurtu – o historii czasu i świętości.

Książka Le Goffa jest poświęcona największemu po Biblii bestsellerowi średniowiecznej Europy – „Złotej legendzie" Jakuba de Voragine. Jednej z najbardziej wyśmianych książek w historii świata, dzieła nawet przez wielu katolickich autorów uważanego za synonim religijnej naiwności, dziecka z nieprawego łoża, w którym natknęły się na siebie baśń z hagiografią. Kompilacji żywotów świętych, starożytnych apokryfów i efektów bujnej wyobraźni przemierzających wzdłuż i wszerz kontynent kaznodziejów. Dzieła przez Le Goffa uznanego za jedyne, które byłoby godne miana „summy o czasie". Nikt przed Jakubem de Voragine ani po nim nie opracował tak uniwersalnej, całościowej, a jednocześnie konkretnej i pobudzającej wyobraźnię koncepcji czasu.

Splótł on ze sobą czas liturgiczny, cykl życia Kościoła z czasem świętych. Ten pierwszy dyktuje zasady chrześcijańskiego życia, drugi – wypełnia je konkretnymi przykładami, ubarwionymi sensacyjnymi nieraz fragmentami biograficznymi. Każdemu okresowi roku, każdemu dniu, a nawet jego porze przyporządkował z życia świętych wziętą treść. Jest u niego więc czas pokusy i nawrócenia, czas grzechu i wędrówki, pokuty i odkupienia. Wszystko po to, żeby uświęcić, sakralizować czas dany ludziom na ziemi.

Wszystko, co tak bardzo bawiło późniejszych czytelników „Złotej Legendy", drobiazgowe poszukiwanie sensu i symbolu w każdej liczbie, jaka pojawia się w Piśmie Świętym, baśniowe historie, jak ta o św. Pawle chwytającym dopiero co odrąbaną mu przez kata głowę i umieszczającym ją z powrotem na właściwym miejscu, wszystko, co może wydawać się tak nierealne, sprawiało właśnie, że była rzeczywista, bardziej niż cała literatura non-fiction razem wzięta. Bo „Złota legenda" nie opisywała rzeczywistości, ona ją zmieniała. Była literackim sakramentem, sakralizowała wyobraźnię.

A do tego każdy jej fragment, jak cegła gotyckich katedr, które przecież właśnie za życia de Voragine zaczęły jak na rozkaz wyrastać w całej Europie, istnieje ze względu na całość. Ale tym, co spaja je w całość, nie jest heroiczny egotyzm Prousta, tylko historia zbawienia. Jest starannie układany w tym, a nie innym miejscu nie po to, by zabić czas, dać jakieś zajęcie średniowiecznej wyobraźni, ale żeby czas wypełnić. Szczytem tej katedry, jej zwieńczeniem albo raczej kierunkiem, na który wskazuje jej czubek, był koniec czasów. Powtórne przyjście Chrystusa w chwale.

Do dyskusji Le Goffa z Proustem, nawiązanej tytułem pracy tego pierwszego, najlepszą puentę dodała tłumacząca ją na język polski Barbara Szczepańska. Ostatni tom „W poszukiwaniu straconego czasu" nosił tytuł „Czas odnaleziony". „A la recherche du temps sacré" Le Goffa ukazało się po polsku jako „Czas uświęcony". Bo może jedynym sposobem na to, żeby czas odnaleźć, jest go uświęcić.

W katedrze zbudowanej przez Marcela Prousta Jacques Le Goff postawił ołtarz. Ale ostatnią napisaną przez siebie książką dopowiedział jeszcze jedną puentę; tę, która podsumowuje całą działalność szkoły historycznej „Annales". Opracował, jak pisze w podsumowaniu swojej książki, „najbardziej podstawową w historii społeczności ludzkiej daną życia – czas". Odszedł najdalej jak to tylko możliwe od „wielkiej historii", ciągu wojen i pokojów, w kierunku historii prawdziwej. Tej, na gruncie której rzeczywiście rozstrzygają się losy świata. Nie istnieje w końcu historia „mniejsza" od żywotów świętych. Toczących się w rytmie zasad, powtarzanych w każdym przewodniku życia wewnętrznego. Gdzie pogarda świata jest warta więcej niż panowanie. Posłuszeństwo najpodlejszym istotom z miłości do Boga bardziej szlachetne niż rozkazywanie wielkim książętom. Pokorne poznanie siebie cenniejsze niż największa wiedza. Przezwyciężanie własnych pożądań lepsze niż rozgromienie potężnych armii.

Puenta kapitalizmu

W centrum nowoczesnej socjologii stoją dwa, stworzone przez Maksa Webera pojęcia. Pierwszym z nich jest „odczarowanie świata", drugim – powiązanie etyki protestanckiej z duchem kapitalizmu. Reformacja, wymazując ze sporego obszaru europejskiej wyobraźni kult świętych i relikwii, likwidując do minimum wpływ liturgii na cykl roku, zracjonalizowała czas i przestrzeń. Umożliwiła przez to ich eksploatację, poddanie regule i rytmowi innemu niż czas święty. Świat zdesakralizowany został podbity przez ekonomię, pojęcia zysku i straty. Życie duchowe nie zniknęło, ale zostało wyproszone z kalendarza i mapy. Religia stała się sprawą prywatną, gospodarka i polityka – publiczną. Tyle że ten okres w historii naszej cywilizacji już się skończył.

„Wkroczyliśmy w epokę, w której nauki przyrodnicze przeobrażają się z narzędzia podboju środowiska zewnętrznego w narzędzie podboju wewnętrznego środowiska człowieka. Inaczej mówiąc, nauka przechodzi od podboju natury do podboju samej istoty ludzkiej. Dotychczasową historię człowieka można było opisać jako ciągły postęp w rozwijaniu naszej zdolności do rozumienia i kontrolowania zjawisk wobec nas zewnętrznych. Uprawa roli, przemysł, ekonomia, wyprawy kosmiczne – to kolejne kroki w osiąganiu zdolności do zapanowania przez ludzkość nad środowiskiem zewnętrznym. Dzisiaj natomiast najbardziej dramatyczne odkrycia naukowe odnoszą się w coraz większym stopniu do kontroli wewnętrznej – do tego, czym istota ludzka jest i czym może się stać". Zbigniew Brzeziński napisał te słowa 23 lata temu. W czasach, kiedy wyścig mediów społecznościowych i serwisów streamingowych po nasze czas i duszę jeszcze się nawet nie rozpoczął.

Ekonomia uwagi jest puentą kapitalizmu czy też raczej dobraniem się przez niego do własnego ogona. Nie istnieje już prywatność, w której można by się schronić przed jego wszystkożernym duchem. Nie ma już dokąd się cofać. Życie duchowe albo znowu stanie się sprawą z porządku publicznego, albo padnie jego ofiarą. Dalsze dzieje naszej cywilizacji będą się toczyć w rytmie walki wewnętrznej. Tylko że akurat tutaj ten tak pozornie słaby i bezbronny wobec świata Kościół posiada ciągle imponujący arsenał środków. W walce o dusze ma po prostu trochę więcej doświadczenia niż kapitalizm. 

Każdy człowiek przychodzi na świat w posiadaniu pewnego skarbu. I już od chwili jego narodzin rozpoczyna się o ten skarb wielki wyścig, rywalizacja koncernów i polityków, wielkich reżyserów i anonimowych twórców memów. Wszyscy oni walczą o jak największy kawałek tortu, na który składa się kilkaset tysięcy godzin, parę milionów spojrzeń i podobna liczba kliknięć. Suma, jaką dysponuje do wydania każdy człowiek. Ekonomia rodzi się tylko tam, gdzie jakiegoś dobra jest za mało. Nie ma przecież potrzeby „gospodarować" czymś, czego jest i zawsze będzie pod dostatkiem. Nie istnieje, a przynajmniej nie istniała dotychczas, ekonomia powietrza czy światła słonecznego. I z tego samego powodu najważniejszą gałęzią gospodarki stała się ekonomia uwagi.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady