Przedsiębiorcy żartują, że rząd z jego obecnym podejściem do biznesu w czasie epidemii jest jak lekarz, który za wszelką cenę chce amputować pacjentowi nogę. Widzi w tym same zalety – pozbędzie się choroby jednym ruchem. Tyle że pacjent broni się przed taką operacją, bo liczy na wyzdrowienie i uratowanie nogi.
Start z dystansem
– Problem polega na tym, że lockdown uderza w polskie rodzinne małe i średnie firmy, których właściciele tracą właśnie majątek całego życia – mówi Marek Kowalski, prezes Federacji Przedsiębiorców Polskich. – Nie ma racjonalnych podstaw do tego, aby zamrażać takie branże, jak hotelarstwo czy gastronomia. Nie ma badań naukowych dowodzących, że w takich miejscach jest większa transmisja wirusa niż np. w niezamrożonych dużych firmach, w których na jedną zmianę przychodzi nawet kilkuset pracowników. A przecież wielu przedsiębiorców objętych lockdownem wydało niemałe pieniądze, aby zamontować pleksiglasowe przegrody czy zapewnić przestrzeń między klientami.
Federacja proponuje wprowadzenie systemu autokontroli przedsiębiorców, by mogli sprawdzić, czy spełniają określone kryteria bezpiecznego uruchomienia działalności. Punktem wyjścia mogą być ograniczenia, które rząd zaproponował w zeszłym roku w szczycie epidemii.
Jesienna koncepcja, nazywana przez rząd „100 dni solidarności", zakładała podział kraju na strefy z większą i mniejszą liczbą zakażeń. Ograniczenia swobód obywatelskich oraz działalności gospodarczej były wówczas nakładane tylko tam, gdzie ryzyko przenoszenia wirusa było większe.
Za powrotem do tej koncepcji opowiada się także Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Argumentuje, że dłuższe utrzymywanie lockdownu grozi zerwaniem łańcuchów dostaw i ostrym kryzysem nie tylko w określonych branżach, ale i w całej gospodarce.