Uzgodniona w piątek umowa ma nam gwarantować minimum tysiąc żołnierzy więcej w Polsce, a także przeniesienie do nas przyczółka dowództwa V Korpusu Armii USA. Porozumienie, które zostanie wkrótce podpisane, będzie zwieńczeniem wysiłków, jakie Polska podjęła po rosyjskiej agresji na Ukrainę, by zaprosić nad Wisłę US Army.

Uznanie należy się więc kolejnym gabinetom od rządu Tuska, Kopacz, Szydło do Morawieckiego, a także prezydentom Komorowskiemu i Dudzie. Wszyscy oni – mimo dzielących ich różnic politycznych – robili wiele, by doprowadzić do celu, który postawił kiedyś jeszcze Radosław Sikorski: by bezpieczeństwo Polski gwarantowała obecność Amerykanów.

Ale pełną radość z tego, że jesteśmy już blisko realizacji tego celu, psuje świadomość kilku „drobiazgów”. Przede wszystkim zwiększeniu obecności Amerykanów w Polsce towarzyszy osłabienie potencjału amerykańskiego w Europie. Donald Trump z powodu osobistej niechęci do Niemiec, a szczególnie do kanclerz Angeli Merkel (co łączy go z wieloma politykami polskiej prawicy), postanowił wycofać z tego kraju jedną trzecią swego kontyngentu – aż 12 tys. żołnierzy. Większość z nich – 6,5 tys. – ma wrócić do Ameryki. Tracą na tym nie tylko Niemcy, ale traci też bezpieczeństwo całej naszej części świata. Wielu komentatorów w USA uważa, że na koniec swej pierwszej kadencji amerykański prezydent sprawił prezent Rosji.

Drugim problemem jest fakt, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Polska nie wynegocjowała zbyt wiele. Tysiąc żołnierzy to ważne wzmocnienie, ale taka liczba padała już od dawna. W dodatku w porównaniu z 4,5 tys., które już są w Polsce (dzięki decyzji Baracka Obamy), nie jest to zmiana tak kolosalna. Nie udało się zrealizować ambitnego planu budowy Fortu Trump, czyli zaproponowania stałej obecności. Z niewielkimi wyjątkami będzie to obecność rotacyjna, za którą płacić będziemy my. Owszem, dzięki tym inwestycjom unowocześnimy infrastrukturę, ale kusząc Amerykanów, równocześnie zdecydowaliśmy się na gigantyczne zakupy sprzętu wojskowego, na czym zarobią koncerny z USA, a o transferze technologii do naszego przemysłu będziemy mogli tylko pomarzyć.

Warto też zadać pytanie o sensowność stawiania wszystkiego w relacjach polsko-amerykańskich na personalne układy z Trumpem. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, w której strona polska była gotowa podpisać wszystko, co jej podsunęli Amerykanie? Bo wiedząc, że za kilka miesięcy może zmienić się lokator Białego Domu, amerykańscy negocjatorzy mogli się posługiwać argumentem: teraz albo nigdy, bierzecie, co wam dajemy, na naszych warunkach albo rozpoczynajcie wszystko od nowa, jeśli wybory wygra Joe Biden.