Populizm kontra kapitalizm. Czy wracamy do prawdziwej polityki?

Populizm jest skutkiem ubocznym zwycięstwa kapitalizmu nad demokracją, wolnego rynku nad polityką.

Publikacja: 24.04.2020 10:00

Populizm kontra kapitalizm. Czy wracamy do prawdziwej polityki?

Foto: Reporter

Polityka i demokracja okazały się bezsilne w obliczu sił ekonomicznych, nad którymi nikt nie chciał albo nie zdołał zapanować. Zainwestowanie politycznej nadziei w ruchy populistyczne to wyraz wiary w demokrację.

Nikt nie wie, jakie będą skutki uboczne pandemii koronawirusa. Jednak jedno wydaje się pewne. Powrót państwa. Cóż to znaczy? Wszak państwo istniało i dotąd. Zwrot „powrót państwa" można zrozumieć jedynie na tle tego, co się działo w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w dwóch sferach: ideowej oraz politycznej. W tej pierwszej coraz mocniejszą pozycję zdobywały sobie doktryny, w świetle których państwo jawiło się jako twór podejrzany, zawsze zbyt silny, przeszkadzający w realizacji najlepszego ładu gospodarczego i społecznego: kształtującego się (jakoby) żywiołowo i oddolnie wolnego rynku. Do najważniejszych należały neoliberalizm oraz libertarianizm. Ten pierwszy postulował rozszerzenie logiki działania wolnego rynku na tak wiele dziedzin życia społecznego jak to tylko możliwe przez uwalnianie ich spod wpływu państwa, ten drugi opowiadał się za swoistą formą anarchizmu, a mianowicie anarchokapitalizmem, w którym państwu nie pozostaje już żadna rola do wypełnienia poza ewentualnie zapewnieniem bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego.

Hegemonia tych dwóch orientacji była wyraźnie widoczna przede wszystkim w ekonomii oraz w świecie mediów. Wystarczy prześledzić historię Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii (do 2009 roku), a także sylabusy szkół biznesu na całym świecie. W przypadku mediów wystarczy lektura gazet (także polskich) z lat 1990–2008. W świecie polityki to wpływ tych orientacji ideowych był wyraźnie widoczny w wielu krajach – ze Stanami Zjednoczonymi (wszyscy prezydenci od czasu Ronalda Reagana) i Wielką Brytanią (wszyscy premierzy od czasów Margaret Thatcher) na czele. Nie potrzeba też zbyt wielkiej wnikliwości, aby zauważyć, iż odbiły się one wyraźnym piętnem także na polityce gospodarczej Unii Europejskiej, wielu krajów Ameryki Łacińskiej oraz polskiej praktyce ekonomicznej po 1989 r. Co ciekawe, nawet kryzys ekonomiczny z lat 2007–2008 nie był w stanie owej hegemonii przełamać. Po krótkim okresie zwątpienia w paradygmat neoliberalny w gospodarce oraz myśli ekonomicznej wszystko wróciło do „normy".

Populizm i zdrada lewicy

W mocy pozostało zatem przekonanie, że im mniej państwa, tym lepiej, im mniej regulacji, tym lepiej, że wolność w nieomal wszystkich wymiarach naszego życia jest wartością nadrzędną, że nie ma sensu wracać do radośnie zdemontowanego wcześniej państwa dobrobytu, że wyroki rynku są zawsze sprawiedliwe, że rolą pracowników jest elastycznie dostosowywać się do zmieniających się wymogów pracodawców, którzy słusznie poszukują największej efektywności, nie oglądając się na koszty społeczne. To z kolei zaowocowało wyścigiem do dna płac oraz warunków pracy. Trwa wiara, że będąca efektem owego poszukiwania globalizacja ma zbawienny wpływ na losy ludzkości, że rosnące nierówności społeczne są koniecznym kosztem tego, aby wszystkim powodziło się lepiej itd.

Hegemonia takiego podejścia spowodowała, że żadna z tradycyjnych orientacji politycznych (lewica, prawica, centrum) nie miała siły ani ochoty, aby pójść inną drogą niż tą wyznaczoną swego czasu przez tzw. konsensus waszyngtoński (porozumienie Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego z lat 80. XX wieku formułujące neoliberalne credo gospodarcze dla krajów ubiegających się o ich pomoc finansową). Okazało się to szczególnie zgubne dla lewicy, która utraciła swą wiarygodność. W tym sensie polityka takich nominalnie lewicowych polityków jak Bill Clinton, Tony Blair, Gerhard Schroeder czy Leszek Miller okazała się zgubna dla lewicowego potencjału niezgody na status quo wyrażanej w imię słabszych.

W moim przekonaniu ta zdrada lewicy okazała się głównym powodem narodzin dzisiejszego populizmu. Słowo to jest nadużywane i często pozbawione w dyskursie publicznym jakiegokolwiek precyzyjnego znaczenia, wyraża jednak pewną trafną intuicję co do dzisiejszego biegu polityki. Wiąże się ona z ewidentną utratą zaufania do wszystkich orientacji politycznych, polityków jako pewnej klasy i dominujących mediów. Przy czym chodzi przede wszystkim o utratę wiary, że jakakolwiek orientacja polityczna zwróci wreszcie uwagę na los milionów ludzi, którzy nie czują się beneficjentami globalizacji, są spychani na marginesy (klasa ludowa), tracą swoją pozycję społeczną (klasa średnia), czują, że życie staje się dla nich coraz trudniejsze, coraz bardziej niepewne.

W tym też sensie najboleśniejszym skutkiem neoliberalnych polityk gospodarczych okazała się utrata bezpieczeństwa. Miał ją zrekompensować rozszerzony zakres wolności, oferowany jako główna korzyść wszelkich deregulacji. Okazał się on jednak korzystny jedynie dla największych graczy na rynku kapitalistycznym, którzy wykorzystali deregulacje, aby umocnić swą pozycję, a w niektórych przypadkach uzyskać wręcz monopol (jak np. korporacje internetowe). Dla wszystkich innych owa wolność wynikająca z deregulacji okazała się złudzeniem.

Przymus dostosowania się do wyśrubowanych wymogów efektywności, presja na elastyczność zawodową, konieczność konkurowania z pracownikami z całego świata, zawsze gotowymi wytworzyć coś taniej i szybciej, stała się przekleństwem milionów ludzi, którzy po dziesięcioleciach takiej sytuacji zorientowali się wreszcie, że gromadzenie niewiarygodnego bogactwa przez niewielką grupę ludzi na świecie odbywa się ich kosztem. Ponieważ jednak wszystkie partie polityczne prowadziły w gruncie rzeczy tę samą neoliberalną politykę, rzeczą całkiem racjonalną było odrzucenie ich wszystkich en bloc i skierowanie swojej uwagi na ruchy antyestablishmentowe. I tak narodził się populizm. Jest on skutkiem ubocznym zwycięstwa kapitalizmu nad demokracją, wolnego rynku nad polityką. Polityka i demokracja okazały się bezsilne w obliczu sił ekonomicznych, nad którymi nikt nie chciał albo nie zdołał zapanować.

Warto tu przypomnieć szantaż rynków kapitałowych wobec państw, które chciały prowadzić niezależną politykę gospodarczą, fatalną rolę agencji ratingowych, które były w stanie wyrządzić niepowetowane szkody poszczególnym państwom przez obniżanie im ratingów, czy wielkie banki, które bezwzględnie realizowały swoje interesy, nie oglądając się na dobro poszczególnych państw i globalne korporacje internetowe, które grały im na nosie, nie płacąc podatków pomimo gigantycznych zysków. W tej sytuacji zainwestowanie politycznej nadziei w ruchy populistyczne było niczym innym jak tylko rozpaczliwym gestem przywrócenia polityce prymatu nad kapitalizmem. Ostatnim wyrazem wiary w demokrację. Jeśli i one zawiodą w nierównej walce pomiędzy kapitalizmem a polityką, demokracja utraci wszelką atrakcyjność: droga dla ruchów niedemokratycznych stanie się wolna.

Prymat kapitalizmu nad polityką

W tym kontekście jedyną szansą dla tradycyjnych partii politycznych do pokonania populizmu, który wielu wydaje się słusznie niebezpieczny, jest powrót do polityki, a to znaczy poddanie kapitalizmu woli politycznej, jego ponowne okiełznanie w duchu regulacji z lat 1945–1989, czyli sprzed ery Reagana i Thatcher.

Paradoksalnie pandemia, z jaką się zmagamy, jest w tym kontekście wielką szansą. Musi ona bowiem spowodować wzrost zapotrzebowania na bezpieczeństwo. Zwrócenie się do państwa jako jedynej instancji zdolnej do jego zapewnienia w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. Jej przebieg pokazuje wyraźnie, że kapitalizm nie dysponuje żadnymi narzędziami pozwalającymi obywatelom na walkę z przeciwnościami losu takimi jak epidemia. Można sobie tylko wyobrazić, jak wyglądałaby owa walka, gdyby zgodnie z zaleceniami neoliberałów cała służba zdrowia była w prywatnych rękach. Wszak np. w Hiszpanii prywatne szpitale i kliniki niejako automatycznie kierują chorych na koronawirusa do placówek publicznych, a w USA, gdzie służba zdrowia jest prywatna i nastawiona na zysk, wykonuje się najmniej testów na jego obecność ze wszystkich rozwiniętych krajów świta, choroba zaś wzbudza ogromne obawy nie tylko z powodu jej destrukcyjnej mocy zdrowotnej, lecz także z powodu możliwości wpędzenia chorych w ogromne kłopoty finansowe, z bankructwem włącznie.

Można żywić nadzieję, że obywatele, którzy czują, iż bezpieczeństwo staje się dla nich priorytetem, zażądają go we wszystkich dziedzinach życia. Spowodowałoby to odwrót od skrajnie indywidualistycznego, leseferystycznego kapitalizmu i kazało ponownie spojrzeć łaskawym okiem na idee państwa bezpieczeństwa socjalnego. Jego demontaż stał się jedną z głównych przyczyn dzisiejszych kłopotów społecznych i ekonomicznych. Widać wyraźnie, że był błędem, a w przypadku partii lewicowych, takich jak Partia Demokratyczna w USA, Partia Pracy w Wielkiej Brytanii, Partia Socjaldemokratyczna w Niemczech czy SLD w Polsce, które ochoczo się do niego przyczyniły, wręcz błędem niewybaczalnym. Do rangi największego zdrajcy w tym względzie urasta z pewnością Bill Clinton, który państwo socjalne w USA demontował z prawdziwym entuzjazmem.

Przebudzenie z długiego snu

Wspomniany powrót polityki oznacza jednak także powrót konfliktu zarówno w wymiarze wewnątrzkrajowym, jak i międzynarodowym. W tym sensie jest on przebudzeniem z długiego snu. Zafundowali nam go pospołu ekonomiści, politycy, ludzie mediów, a także niektórzy przedstawiciele nauki (w szczególności socjologowie i politolodzy).

Treścią tego snu był „koniec historii" prorokowany przez amerykańskiego politologa konserwatywnego Francisa Fukuyamę. Oto ludzkość miała wreszcie pojednać się sama ze sobą pod sztandarem wolnorynkowego kapitalizmu i demokracji liberalnej. Przy czym tę ostatnią widziano w tej perspektywie jako dostarczycielkę uprawomocnienia dla wolnego rynku, jako w gruncie rzeczy nieistotny dodatek do tego, co najważniejsze: ciągłego postępu pod znakiem turbokapitalizmu obiecującego nieustanny wzrost i dobrobyt dla wszystkich bez oglądania się na skutki społeczne i ekologiczne. Rządzenie miało się sprowadzać do administrowania, do tzw. polityki ciepłej wody w kranie.

W ten sposób zamieciono pod dywan całą masę problemów i konfliktów, które tliły się do dawna, a którym nie pozwolono się ujawnić. Przede wszystkim związanych z nierównościami, ogromnym bogaceniem się nielicznych i względną pauperyzacją sporej części populacji, jej utratą bezpieczeństwa zatrudnienia i dochodu, objawiając się prekaryzacją pracy i systematycznym spadkiem udziału płac w PKB większości krajów świata, a wreszcie nadciągającą katastrofą klimatyczną. Ale także z niesymetrycznością globalizacji, tzn. fantastycznym bogaceniem się na niej niektórych grup społecznych i utratą bezpieczeństwa ekonomicznego innych. Nie mówiąc już o narastających nierównowagach pomiędzy poszczególnymi krajami, którego widomym znakiem jest uzależnienie się nieomal całego świata od Chin (gdyby chciały, już dziś rzuciłyby go na kolana).

Globalizacja uwidoczniła w całej pełni sprzeczność pomiędzy racjonalnością na poziomie poszczególnych przedsiębiorstw, które w poszukiwaniu tańszych produktów i tańszej pracy dokonywały międzynarodowego outsourcingu, a racjonalnością państwa, którego zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa obywateli także w wymiarze zaopatrzenia w produkty niezbędne do życia. Być może to, że drugą stroną gwałtownej deindustrializacji Zachodu stało się jego nieomal całkowite uzależnienie od fabryki świata, jaką stały się Chiny, nie jest jeszcze takie niebezpieczne, ale to, że 80 procent substancji czynnych potrzebnych do produkowania lekarstw wytwarza się właśnie tam, można już uznać za niebezpieczne.

W tym sensie tak wychwalana przez neoliberałów racjonalność rynków okazuje się czystą nieracjonalnością, gdy tylko kryterium zysku zastąpimy kryterium panowania nad swoim losem określonej wspólnoty społecznej. Powrót polityki jest zatem niebezpieczny, ale zarazem nieunikniony. Od naszej roztropności będzie zależało czy, jak to bywało wcześniej, zamieni się w katastrofę, czy też przyczyni się do zmiany świata na lepsze. Wszak już z Fryderyk Nietzsche zauważył, że każdy kryzys jest wielką szansą. Dobrze byłoby, gdybyśmy obecny wykorzystali do naprawy świata. Wyeliminowali z niego szereg absurdów, jak np. system wynagradzania poszczególnych zawodów, w myśl którego spekulanci finansowi przyczyniający się do jego rozchwiania zarabiają setki razy lepiej niż lekarze i pielęgniarki, od których zależy nasze życie, a faceci biegający przez 90 minut za balonem są tuzami finansowymi w porównaniu z nauczycielami, którzy za marne pieniądze dokonują cudów: wychowują nasze dzieci.

Czy dominujący system wartości, w którym to, co naprawdę ważne: miłość, przyjaźń, solidarność, troska o przyrodę, ciekawość intelektualna, kontemplacja sztuki i religijne spełnienie, ulega marginalizacji na rzecz – często pozbawionej sensu i prawdziwej użyteczności – pracy, efektywności, produktywności i chęci posiadania jak największej liczby rzeczy.

Wspomniany kryzys równie dobrze może jednak zaowocować nadmiernym wzmocnieniem się państwa, polegającym np. na wprowadzeniu na stałe elementów nadzoru na wzór tych, jakie wprowadza dziś na poły totalitarne państwo chińskie. W ten sposób wpadlibyśmy w podwójne kleszcze: kapitalizmu nadzorczego wykorzystującego elektroniczne środki przekazu na czele z internetem do śledzenia jego użytkowników oraz autorytarnego państwa, które pod płaszczykiem walki z zagrożeniami pozbawiłoby nas wolności, śledząc nasz każdy krok. Ziściłby się koszmarny sen: fuzji sił rynkowych i państwowych, mającej na celu uczynienie z nas bezwolnych konsumentów i zniewolonych obywateli. To zatem, czego potrzebujemy, to nowa równowaga pomiędzy państwem i rynkiem, wolnością a bezpieczeństwem, poszukiwaniem zysku a dobrem wspólnym, indywidualizmem a wspólnotowością, interesem własnym a solidarnością. 

Andrzej Szahaj jest filozofem, historykiem myśli społecznej i kulturoznawcą, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu

Polityka i demokracja okazały się bezsilne w obliczu sił ekonomicznych, nad którymi nikt nie chciał albo nie zdołał zapanować. Zainwestowanie politycznej nadziei w ruchy populistyczne to wyraz wiary w demokrację.

Nikt nie wie, jakie będą skutki uboczne pandemii koronawirusa. Jednak jedno wydaje się pewne. Powrót państwa. Cóż to znaczy? Wszak państwo istniało i dotąd. Zwrot „powrót państwa" można zrozumieć jedynie na tle tego, co się działo w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w dwóch sferach: ideowej oraz politycznej. W tej pierwszej coraz mocniejszą pozycję zdobywały sobie doktryny, w świetle których państwo jawiło się jako twór podejrzany, zawsze zbyt silny, przeszkadzający w realizacji najlepszego ładu gospodarczego i społecznego: kształtującego się (jakoby) żywiołowo i oddolnie wolnego rynku. Do najważniejszych należały neoliberalizm oraz libertarianizm. Ten pierwszy postulował rozszerzenie logiki działania wolnego rynku na tak wiele dziedzin życia społecznego jak to tylko możliwe przez uwalnianie ich spod wpływu państwa, ten drugi opowiadał się za swoistą formą anarchizmu, a mianowicie anarchokapitalizmem, w którym państwu nie pozostaje już żadna rola do wypełnienia poza ewentualnie zapewnieniem bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach