Dylematy czasu epidemii. Czy całkowity paraliż może być wstępem do odrodzenia?

Spróbujmy uwolnić się na chwilę od politycznej doraźności. I nawet od doraźnego szukania recept na samo rozprzestrzenianie się epidemii. Jakie dylematy, wyzwania w sposobie myślenia, ideowe pytania przyniósł ze sobą Polakom stan pandemii?

Aktualizacja: 30.03.2020 06:16 Publikacja: 26.03.2020 23:01

Dylematy czasu epidemii. Czy całkowity paraliż może być wstępem do odrodzenia?

Foto: reporter

Jeszcze kilka dni temu w internecie modne były rozważania, czy pandemia w ogóle ma miejsce. Symboliczny był tu dla mnie pewien post z zeszłego weekendu. Ktoś przypomniał, że na 740 mln mieszkańców Europy mamy ledwie sto kilkadziesiąt tysięcy zakażonych, co stanowi ułamek procenta. Czy w takim razie rządy europejskie mają rację, bijąc na alarm i stosując środki nadzwyczajne? – pytał autor wpisu.

Popularne stały się na chwilę opinie swoistych dysydentów w środowiskach medycznych: niemieckiego lekarza Wolfganga Wodarta czy dyrektora szpitala w Genui Mattei Bossettiego. Twierdzili, upraszczając, że główny problem z koronawirusem polega na tym, że został zidentyfikowany. Możliwe, że zbierał swoje żniwo już w poprzednich latach, ale zmarłych, głównie osoby starsze, uznawano wtedy za ofiary różnych chorób, unikano dzięki temu paniki i nie gromadzono ludzi w szpitalach. Z epidemią mamy dziś do czynienia tylko dlatego, że tak ją nazwano, oto teza koronawirusowych rewizjonistów.

Najpierw paraliż, potem odrodzenie

Ten bagatelizujący ton został już dziś podważony eskalacją epidemii, szczególnie we Włoszech i w Hiszpanii. Ale niezależnie od tego zderzył się on z wciąż obowiązującą w naszym kręgu cywilizacyjnym zasadą, że każde życie zasługuje na ochronę.

Na takim stanowisku stanął także polski rząd. Eskalacja obostrzeń służy temu, aby wirus krążył możliwie jak najmniej swobodnie, co ma pozwolić na ograniczenie zarówno zarażeń, jak i przypadków śmiertelnych. Nad każdym z tych ograniczeń oddzielnie można by dyskutować. Nie sądzę, przykładowo, aby liczbę zachorowań ograniczało niewpuszczanie ludzi do parków, gdzie nikt od dawna do nikogo się nie zbliżał. Ale rozumiem, że chodzi o wytworzenie psychicznych blokad sprzyjających zapanowaniu nad wirusem. Całkowity paraliż ma być wstępem do odrodzenia.

W Polsce na tę ogólną dyskusję nałożyła się doraźna polityczna przepychanka. Czy rząd może jednym tchem niemal żądać od ludzi pozostania w mieszkaniach i zapowiadać, że na jeden dzień, 10 maja, kiedy chce się przepchnąć wybory, te zasady ulegną podeptaniu? A co z politycznym fair play wobec konkurentów, którym już dziś uniemożliwia się w ten sposób prowadzenie normalnej kampanii?

Jarosław Kaczyński chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, że zapowiadając w mało empatyczny sposób forsowanie tych wyborów właściwie za wszelką cenę (w radiu RMF), zaryzykował może bardziej niż kiedykolwiek – przede wszystkim ludzką sympatię. Choć jego obawę przed odsuwaniem w czasie tych wyborów politycznie można zrozumieć. Liderów czasu wojny lud często karze w wyborach po jego zakończeniu, bo mu się kojarzą z niewygodami i niepopularnymi decyzjami.

Spróbujmy się jednak na chwilę uwolnić od politycznej doraźności. I nawet od doraźnego szukania recept na samo rozprzestrzenianie się epidemii – w końcu wielu rzeczy o wirusie dopiero się dowiadujemy. Jakie dylematy, wyzwania w sposobie myślenia, ideowe pytania przyniósł ze sobą Polakom stan pandemii?

Oddzielanie słabszych

Pierwszy, dość zasadniczy dylemat to spór o to, jakiej metody użyć. To także spór moralny. Wewnątrz klasy politycznej panuje tu właściwie – na razie – daleko posunięty konsensus. Mamy nawet do czynienia z licytacją. To lewicowy prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak zamknął szkoły przy dwóch zarażonych w mieście. Rząd zrobił to dzień później.

Ale przecież dyskusja się toczy, gdzieś na marginesie świata polityki, ale jednak. Łukasz Warzecha w jednym ze swoich artykułów z Onetu zachęcał do innego spojrzenia na epidemię, snując analogie z filmem „K 19" Kathryn Bigelow. Opowiada on dzieje sowieckiego okrętu podwodnego podczas zimnej wojny. Kapitan, grany przez Harrisona Forda, zmuszony do ratowania wszystkich marynarzy, wysyła kilku na misję, która może wystawić ich zdrowie, a nawet życie na szwank. Zdaniem Warzechy luźniejsze potraktowanie zagrożenia koronawirusem to działanie wedle podobnej logiki. Może warto zaryzykować życie jednostek po to, aby ratować całe społeczności przed dezorganizacją gospodarki, zbiednieniem i załamaniem się reguł normalnego życia.

Warzecha powoływał się na brytyjskie podejście do pandemii, gdzie próbowano taki „wolnościowy" model reagowania na pandemię zastosować. Już się z niego zresztą częściowo wycofano, co dowodzi, że ciężko o jego zwycięstwo w warunkach demokracji. Ale rządowi brytyjskiemu przypisywano do czasu odrobinę darwinistyczne podejście. Jego resztki widać tam zresztą do dziś. Choćby w kładzeniu nacisku na większą „ochronę" osób po sześćdziesiątce. Po co wprowadzać pełne rygory dla wszystkich, skoro można odizolować najsłabszych – taka myśl unosi się nad wolnościową alternatywą.

Mało kto podjął podobne pomysły w Polsce, choć tym tropem poszło kilka znanych postaci, choćby poseł Konfederacji i dawny kandydat na prezydenta Jacek Wilk (szermujący hasłem „Gospodarka, głupcze") czy, w wersji łagodniejszej, większościowy udziałowiec wydawcy „Rzeczpospolitej" Grzegorz Hajdarowicz albo dawny naczelny „Super Expressu" Grzegorz Lindenberg. Ich oferta bywa zróżnicowana, naznaczona choćby fascynacją wariantem koreańskim, gdzie w miejsce zamykania wszystkiego próbuje się jak najskuteczniej wyławiać chorych.

Ale wątek oddzielenia słabszych od silniejszych wraca w debacie, która toczy się w internecie. Oto, co napisała (tylko na Facebooku, więc nie będę przywoływał jej nazwiska) pewna pisarka. „Dlaczego nie odizolowano grup ryzyka, czyli osób starszych i przewlekle chorych, na czas do szczepionki, a zamiast tego zdecydowano się na tak monstrualną interwencję w życie osób spoza grup ryzyka, tzn. np. dzieci i rodziców, która będzie miała dramatyczne skutki dla zdrowia tych grup, psychicznego to na pewno, ale też fizycznego, nie mówiąc o ich sytuacji ekonomicznej, planach życiowych? Dlaczego poświęcono młodych, zamiast punktowo namierzyć, co jest problemem, i temu zaradzić?".

Takie rozumowanie natrafia na trudności, które nazwałbym technicznymi. Bo jak wyobrazić sobie społeczeństwo z dość trwałą (bo przynajmniej do wynalezienia szczepionki) separacją osób starszych, często najbardziej opiniotwórczych i twórczych we wszystkich sferach – od biznesu po naukę, od polityki po kulturę? Czy to sygnał do jakiejś pokoleniowej megarewolucji?

A co z ludźmi młodszymi, ale z tzw. chorobami przewlekłymi? Samych cukrzyków jest kilka milionów. Już sporządzenie takiej kompletnej listy nastręczałoby multum trudności i wątpliwości. Nadciśnienie? Choroby serca? Astma też? A co z tymi, którzy o swoich chorobach nie wiedzą? Ich także musielibyśmy narazić. A co wreszcie z naszą niewiedzą na temat wirusa? Może i ludzie bardzo młodzi są bezpieczni (poza ciężko chorymi), ale przykład zmarłego czterdziestolatka, podobno zdrowego poza tym pracownika Unii Europejskiej, każe traktować wszelkie segregacje pod kątem zagrożenia sceptycznie. I wielu ludzi po prostu nie da się przekonać, że oni są bezpieczni, a tylko ich rodzice czy dziadkowie nie.

Nawet gdyby przyjąć, że te klasyfikacje na mniej i bardziej zagrożonych mają sens, czy społeczeństwo podzielone na kilka kategorii obywateli może być społeczeństwem wolnym? Demokratycznym? Czy wizja izolacji od własnych rodziców czy dziadków, może na wiele miesięcy, nie przeraża, także jako realizacja modelu społecznego pozbawionego międzypokoleniowej solidarności?

Widmo nowego autorytaryzmu

Rządy demokratycznej Europy próbują na razie innego podejścia. Zmniejszenia ryzyka cyrkulacji wirusa między wszystkimi grupami. Możliwe, że ta strategia zawiedzie, że trzeba się będzie zastanowić nad jakąś koegzystencją z wirusem, a więc nad łagodzeniem restrykcji, ale też bardziej punktowym ich adresowaniem do pewnych tylko grup. Ale czy należy od tego zaczynać? Czy w tej gotowości nie zawiera się przekonanie, że da się nieźle żyć w gronie samych młodych i zdrowych? To przekonanie zawodne, bo sam wirus wciąż jest nierozpoznany i nieprzewidywalny, ale też czy moralne?

To oczywiście wstęp do opowiedzenia czegoś o aksjologii tych nowych, dziwnych czasów. Padają wciąż formułki o tym, że po kataklizmie nic już nie będzie takie samo. Ale tak naprawdę ciężko jest opisać wygląd tego nowego świata. Choćby dlatego, że wielu zmiennych kataklizmu wciąż nie znamy. Czym innym będzie chwilowy błysk pandemii przewalczonej jak poprzednie. Czym innym życie w jej cieniu przez lata. Pod wrażeniem groźby nawrotu. Przy konieczności zachowania wielu środków bezpieczeństwa. Wyrzeczenia się wielu nawyków, zwyczajów, przyjemności.

Padają dość niejasne, ale jakoś tam konkretne przewidywania dotyczące konsekwencji politycznych. Erozja wpływów USA, które pierwsze padną ofiarą ciężkiego kryzysu ekonomicznego. Rozchwianie Unii Europejskiej, której znaczenie maleje w miarę wzrostu narodowych egoizmów, w co nawet z rozmysłem wchodzą Rosja czy Chiny. No bo skoro Niemcy wstrzymują transport sprzętu ochronnego dla Włoch, pojęcie europejskiej solidarności traci sens.

To także obawa, że warunkach chaosu większym przyzwoleniem cieszą się rozwiązania i instytucje autorytarne. Na razie w Polsce nie widać marszu w tym kierunku, a obwieszczenia radykalnych opozycjonistów typu Jana Hartmana, że zmierzamy ku faszyzmowi, trzeba uznać za wyraz złego samopoczucia. Zresztą zdewaluowanego przez to, czego od takich ludzi słuchaliśmy już wcześniej.

Ale też nie bagatelizowałbym żadnego zagrożenia. Rozwiązań autorytarnych wciąż nie ma, ale w zrozumiałej obawie, że bez tego sobie nie poradzimy, że ważniejsze od wolności jest bezpieczeństwo, ożywają autorytarne postawy sprzyjające pójściu na skróty. Z niesmakiem czytałem o legitymowaniu młodych ludzi, bo „wałęsają się po supermarketach". Te działania nie miały żadnej prawnej podstawy. Choć rozumiałem pokusę takich skrótów w warunkach paniki. Boję się jednak, że wejdzie nam to w krew, i to w sprawach dużo poważniejszych.

Dlatego od rządu trzeba oczekiwać maksymalnego legalizmu. Podejmowania decyzji, już dziś poważnie ograniczających prawa obywatelskie, na podstawie klarownie wskazanych podstaw prawnych. To ma znaczenie, nawet jeśli przejściowo wydaje się nadmiarem skrupułów. Sztuczki z unikaniem tych podstaw, bo chce się równocześnie przeprowadzić wybory, są niebezpiecznym żonglowaniem naszą wolnością.



Co to jest solidarność

Zarazem odzywają się głosy, że tak potężny kryzys ma też dobre strony, bo pozwoli się odrodzić wspólnocie czy, jak chętniej mówi lewica, „społeczeństwu". Ta konkluzja łączy lewicowego radykała Jana Śpiewaka z publicystą „Gazety Wyborczej" Wojciechem Orlińskim. Ten pierwszy bije w tam-tamy, żądając, aby za kryzys płacili przede wszystkim bogaci. Ale pojawiają się też bardziej solidarystyczne wersje. Grunt, że jeszcze mniej popularne niż dziś mają się po pandemii okazać indywidualistyczne teorie społeczne i gospodarcze. Część socjalnej prawicy wyraża podobne nadzieje.

To, co się dzieje w sferze konkretnych rozwiązań, jest napięciem między tym, co pożądane, i tym, co możliwe. Jak w przypadku każdego wielkiego kryzysu, szuka się wypośrodkowania między maksymalną opieką i jednak zaciśnięciem pasa. Nie dziwię się, że w rządowym pakiecie pomocowym znajdują się takie pomysły jak przejściowe obniżanie pensji (aby ratować w ogóle miejsca pracy) czy ograniczenie wpływu związków zawodowych na warunki pracy. Ale są też one kontrowane przez presję społecznych wrażliwców.

Jedni kładą większy nacisk na ochronę pracowników, czasem nie rozumiejąc, że trudności firm to także bezrobocie dla tych, których te firmy zatrudniały. Inni próbują łączyć wrażliwość społeczną z ekonomicznym rachunkiem, który wobec rozmiarów paraliżu wszystkiego trochę traci sens. Spory te bywają cokolwiek teatralne, jak wtedy, kiedy zawieszenie składek ZUS dla zagrożonych bankructwem pracodawców zmienia się na umorzenie – na wniosek kandydującego prezydenta. Widzimy jednak kilka konkluzji wykraczających poza doraźny model pomocy.

Relatywna słabość polskiej służby zdrowia, łącznie ze zbyt mało licznymi, przeciążonymi lekarzami i z pielęgniarkami przeważnie po pięćdziesiątce, to wielki wyrzut wobec klasy politycznej. Całej, bo dorobek Donalda Tuska i Ewy Kopacz jest tu żałośnie kiepski. Ale także polityków PiS, którzy sądzili, że skoro pacjenci i sami lekarze nie są skutecznym lobby, priorytetem jest masowe wyborcze przekupstwo. To był właśnie brak solidarności.

Nie wiem, czy polski rząd był w stanie skutecznie przygotować się na odparcie pandemii, jak twierdzą opozycyjne media. Nikt tego nie zrobił, łącznie ze Światową Organizacją Zdrowia. Wiem za to, że ja zawsze głosiłem tezę, iż sama obecność w Polsce dzieci, których nie stać na kosztowne kuracje ratujące życie, powinna prowadzić do zredukowania innych priorytetów. Czy dziś, przy założeniu, że słowo „solidarność" nabiera nowego sensu, Polaków stać będzie również na taką refleksję?

Kiedy czytam znanego prawicowego blogera, który z przypadkowej opowiastki o niegarnących się do pomocy w szpitalach studentach medycyny wysnuwa swoje prawo do ataku na lekarzy, myślę sobie, że nad prawą stroną wciąż wisi gen społecznej autodestrukcji. Czy politycy są równie niemądrzy? Albo równie cyniczni?

To samo dotyczy polskiej edukacji, którą też czeka teraz wielki test. Próba realizowania szkolnych programów i egzaminów za pośrednictwem internetu wykaże jej rozliczne słabości, łącznie z wykluczeniem wielu szkół i wielu środowisk, które nie mają pełnego dostępu do sieci. Program „Cyfrowa szkoła" został zarzucony jeszcze przez rząd PO. PiS szedł tylko dalej tą drogą. Ale też sposób, w jaki obóz rządzący traktował w ostatnich latach nauczycielskie aspiracje, każe spytać o odpowiedzialność rządowej polityki za całą kondycję oświatowego systemu. Minister edukacji Dariusz Piontkowski umiał tylko obdarzyć nauczycieli kąśliwymi uwagami, że powinni się teraz wykazać czym innym niż strajkowaniem. Myśl o jakiejś samokrytyce wobec grupy, od której dziś tak wiele zależy, nie postała w ministerialnej głowie.

Czas konserwatystów?

Po prawej stronie nadzieje na kryzys dotychczasowych, zbyt liberalnych zasad, są nawet mocniejsze niż na lewicy. Czasem przybierają postać naiwnej wiary w siłę Polaków. Oto czytam internetowy post, gdzie opisuje się wysiłek służb medycznych i altruizm restauratorów zaopatrujących lekarzy, z konkluzją: „Wreszcie nie musimy wysłuchiwać, jak to wstyd jest być Polakiem". Wolę już tę naiwność niż równoległe narzekania na elity, na młodzież, na różne środowiska.

Ale nadzieje na rewizję wszystkiego idą tu dalej. Czytam na prawicowych portalach, jak to dawne liberalne priorytety światopoglądowe straciły sens i jak nic nie będzie po pandemii takie samo (Marzena Nykiel). Lubiany przeze mnie naczelny katolickiego tygodnika „Idziemy" ks. Henryk Zieliński porównuje zachodnią cywilizację do wieży Babel. Takie deklaracje będą się mnożyć. W wypowiedziach rozmaitych duchownych przewija się nawet wątek pandemii jako kary za grzechy. Ale i bez tych religijnych uzasadnień teza, że słabości liberalnych demokracji stały się nagle czymś oczywistym, a przyszłość liberalnych postaw jest przesądzona, brzmi mocno.

No dobrze, sam głoszę tezę, że ewolucja cywilizacji w jednym kierunku, bez alternatywy, nie musi być przesądzona. Ale czy istotnie tę dobroczynną korektę może generować coś, co jest produktem braku kulinarnej higieny w Chinach? Albo tajemnicą złowrogich laboratoriów?

Jeszcze mocniej dziwne nadzieje przebijają się w prywatnych rozmowach. Oto mądry, konserwatywny intelektualista przekonuje mnie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Bo małe sklepiki korzystają wreszcie kosztem wielkich galerii, a młode pokolenie zyskało szansę na własny „moment historyczny", jak pokolenia poprzednie miały walkę z komuną. Milczę, bo boję się pokładania nadziei w chaosie i zapaści.

Czasem kataklizmy mogą mieć i dobre skutki, ojciec Innocenty Bocheński mówił tak nawet o wojnach. Ale czy wypowiadając sądy o dobrodziejstwach płynących z nieszczęścia, nie powinno się zachowywać błogosławionej ostrożności? Przynajmniej tyle.

Nie mam poczucia, że świat „po", będzie lepszy niż świat „przed". A przynajmniej nie mam takiej pewności. I nie tylko dlatego, że pewien sklepik, mieszczący się w galerii handlowej, ale mały, zamknął się definitywnie po ogłoszeniu restrykcji, a kupowałem tam ulubione pastrami. I że on się tam już nie otworzy.

Owszem, liberałowie nie bardzo wiedzą, co mówić o obecnym kryzysie. Nie perorują z taką pewnością o odrodzeniu wspólnego dobra jak lewicowcy czy konserwatyści. Ale czy to oznacza, że nowy świat będzie lepszy?

Przyszłość mroczna i nieznana

Jeśli za wyznacznik potraktować choćby agresywne kampanie przeciw mszom świętym, zanim wprowadzono największe restrykcje, trudno być optymistą. Liberałowie są może pogrążeni w konfuzji, bo ich oferta wymaga ekonomicznej stabilizacji i wiary w przyszłość. Ale pogrążone w depresji społeczeństwa wcale nie muszą być łatwymi adresatami oferty konserwatystów.

A co z owymi przywołanymi na początku rozważaniami o oddzieleniu się od ludzi starszych, a może nawet o poświęceniu chorych na rzecz gospodarki? Dziś nie stoi za nimi większość. Ale jutro, gdy kryzys będzie się rozwijał?

Nie wiadomo tak naprawdę, jakie myśli, jakie idee, jakie zbiorowe pokusy wyklują się z atmosfery niepewności. Nawet autorytaryzm może mieć różne barwy. Równie łatwo wyobrazić sobie fundamentalistyczny, co w specyficzny sposób antyreligijny, zwłaszcza gdy ludzie stracą nadzieję. Nie chcę żadnego z nich.

Nie bardzo wierzę w szybkie odrodzenie wspólnoty w narodzie tak gruntownie i brzydko rozdartym. Raczej już w poszczególne przykłady postaw altruistycznych czy otwartych. Ale też, choć nie jestem wyznawcą marksowskiej zasady „byt określa świadomość", poczynię jeszcze jedną uwagę. Trudno będzie wyrabiać bardziej społeczne nawyki w kraju, gdzie poszczególne szpitale, a czasem lekarze są zmuszeni zbierać pieniądze na sprzęt ochronny, choćby na maseczki. To dziedzictwo naszego zapóźnienia, ale też polityki kolejnych ekip, także tych uważających się za konserwatywne. I to się raczej prędko nie zmieni. A czas ma tu wielkie znaczenie. 

Jeszcze kilka dni temu w internecie modne były rozważania, czy pandemia w ogóle ma miejsce. Symboliczny był tu dla mnie pewien post z zeszłego weekendu. Ktoś przypomniał, że na 740 mln mieszkańców Europy mamy ledwie sto kilkadziesiąt tysięcy zakażonych, co stanowi ułamek procenta. Czy w takim razie rządy europejskie mają rację, bijąc na alarm i stosując środki nadzwyczajne? – pytał autor wpisu.

Popularne stały się na chwilę opinie swoistych dysydentów w środowiskach medycznych: niemieckiego lekarza Wolfganga Wodarta czy dyrektora szpitala w Genui Mattei Bossettiego. Twierdzili, upraszczając, że główny problem z koronawirusem polega na tym, że został zidentyfikowany. Możliwe, że zbierał swoje żniwo już w poprzednich latach, ale zmarłych, głównie osoby starsze, uznawano wtedy za ofiary różnych chorób, unikano dzięki temu paniki i nie gromadzono ludzi w szpitalach. Z epidemią mamy dziś do czynienia tylko dlatego, że tak ją nazwano, oto teza koronawirusowych rewizjonistów.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki