Zawsze czegoś brakowało, a to papieru toaletowego, a to sznurka do snopowiązałek, o kiełbasie nie wspominając. Przed Bożym Narodzeniem z dziennika telewizyjnego dowiadywaliśmy się, że na redzie portu w Gdańsku jest już statek z cytrusami i na każdym polskim stole będzie świąteczna herbata z cytryną. Te czasy przypomniały mi się, gdy po meczu ze Słowenią premier obiecywał piłkarzom lepszą trawę już od następnego meczu.

Problem murawy na Narodowym był nie do rozwiązania niezależnie od tego kto rządził. Stadion zbudowała poprzednia władza - złożona z ludzi haratających w gałę - na mistrzostwa Europy 2012 - sztandarową imprezę, która miała przyśpieszyć nasz awans do grona krajów pięknych i bogatych. Niestety, zaczęło się od poślizgu, już wówczas na trawie. Pierwszą decyzją Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA) po objęciu władzy nad stadionami było wyrzucenie przygotowanej przez polskich gospodarzy murawy i położenie dobrej. Ale wraz z końcem mistrzostw ta władza się skończyła i trawa przestała rosnąć, a mówiąc ściśle przestano się o to troszczyć.

Murawa już nigdy nie była dobra, polscy piłkarze zawsze narzekali, ale bali się mówić ostro i szczerze. Zagraniczni się dziwili, a PZPN podkreślał, że za wszystko odpowiada kierownictwo stadionu, który jako kombinat rozrywkowy, a nie piłkarski, musi na siebie zarabiać. Firma, która układa murawę była ta sama od lat, powody dla których trawa nie mogła być dobra opisane przez media, ale nic się nie zmieniało. Zbigniew Boniek nawet już po meczu ze Słowenią mówił, że listopad to nie jest dla trawy na Narodowym dobra pora, co jednak nie przeszkodziło Robertowi Lewandowskiemu w zdobyciu jednego z najpiękniejszych goli. PZPN żadnej winy po swojej stronie wciąż nie widzi, podkreśla jedynie, że firma Trawnik układała murawę ostatni raz, bo kontrakt z nią już się kończy, a o tym dlaczego musiał on być wypełniony, pomimo tylu kompromitacji, ani PZPN, ani Stadion Narodowy nie wspominają ani słowem.

Każdy wychowany już w kapitaliźmie zadaje sobie w tej sytuacji naturalne pytanie: komu na tym zależało i ile na tym zarobił. Starsi, wychowani wcześniej, odbywają sentymentalną podróż: w trzeciej dekadzie rynkowej gospodarki w Polsce powstał z gruntu socjalistyczny problem, z którym dopiero najwyższa władza może sobie poradzić. Jakie to szczęście, że premier Morawiecki jest przez chwilę ministrem sportu. Dzięki temu już wiosną, gdy z Narodowego zniknie lodowisko i kadra Jerzego Brzęczka szykowała się będzie do pierwszego wiosennego meczu, na redzie w Gdańsku zacumuje statek z trawą, a rządowa TVP zapewni nas, że już żaden piłkarz w koszulce biało - czerwonej z piastowskim orłem na piersi nie będzie musiał  w katedrze polskiego futbolu po upadku kląć jak szewc.