Dzień, w którym „Polska wybuchła”

4 listopada 1918 r. płk Edward Śmigły-Rydz wysłał do Warszawy Wacława Sieroszewskiego i Mariana Malinowskiego z rozkazem natychmiastowego rozpoczęcia powstania. Szczęśliwie 10 listopada rano pojawił się w Warszawie Piłsudski i odwołał ten niemądry rozkaz. – Po co ci powstanie? – zapytał Śmigłego. – Przecież wolność przychodzi sama...

Aktualizacja: 07.11.2019 16:04 Publikacja: 07.11.2019 15:43

Foto: BIBLIOTEKA KONGRESU USA

Nie wiedzieli, jak to rozumieć i jak to w ogóle nazwać. Ni z tego, ni z owego, gdy obudzili się pewnego pochmurnego, deszczowego, październikowego czy listopadowego poranka w polskich wsiach i miasteczkach, nagle okazało się, że nie było już obcych żandarmów, policmajstrów i stójkowych. Nagle gdzieś odmaszerowały okupacyjne oddziały wojska, pułki i całe garnizony zaborców. Znikła cała obca administracja. Wszystko wskazywało na to, że jakimś cudem Polska po 123 latach niewoli znowu była wolna. Po prostu, mówili ludzie, Polska wybuchła.

Wojna ludów

Oczywiście wszyscy Polacy znali Mickiewiczowską suplikację z „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego": „O wojnę powszechną za wolność ludów – Prosimy Cię, Panie. O broń i orły narodowe – Prosimy Cię, Panie. O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej – Prosimy Cię, Panie". Wszyscy znali, lecz nikt już tymi słowami się nie modlił. Oto bowiem w tej trwającej właśnie wojnie, zwanej przez wszystkich wielką, walczyło na wszystkich frontach, w trzech zaborczych armiach 1,9 miliona Polaków. Straty polskie sięgały miliona ludzi. O takie nieszczęścia nikt się na pewno nie modlił!

„W okopach pełnych jęku, wsłuchani w armat huk/ Stoimy na wprost siebie / – Ja – wróg twój, ty – mój wróg./ Las płacze, ziemia płacze, świat cały w ogniu drży w dwóch wrogich sobie szańcach,/ Stoimy – ja i ty/ Bo wciąż na jawie widzę, I co noc mi się śni/ że ta co nie zginęła / wyrośnie z naszej krwi...". W historii i w polskim, trwającym już sto lat sporze o fakty i zasługi, w dziele przywrócenia niepodległości nikt o ich przelanej krwi, o polskiej tragedii bratobójczej wojny jakoś nie pamięta. I gdyby nie zapomniany poeta, Edward Słoński, nadal nikt by pewnie nie pamiętał.

Generalnie, być może z uwagi na skalę tego wydarzenia, jakie stanowiła odzyskana po ponadwiekowej niewoli wolność i niepodległość, o wielu faktach postanowiono zapomnieć. Przede wszystkim o ogromnym ruchu ugodowym, który w końcu XIX wieku ogarnął ziemie Królestwa Polskiego. Sprowadzał się do prostego hasła: polska narodowość – rosyjska państwowość. W zamian za carskie ustępstwa w obszarze autonomii Królestwa w obszarze administracji, szkolnictwa i kultury ugodowcy obiecywali carowi pokój społeczny. 1 kwietnia 1893 roku Roman Dmowski opublikował w „Naszym Patriotyzmie" nowe wyznanie wiary środowisk narodowych. „Program powstaniowy doprowadzić może tylko do buntów, w których naród masowo będzie się pozbawiał najlepszych sił swoich... Naród, by się rozwijać, nie musi od razu dysponować własnym państwem. Może okrzepnąć w niewoli, byleby tylko obrócił wszystkie siły na umocnienie swej substancji". Dmowski tę taktykę ugody nazywał „nieustającą rewolucją". Podobnie w Galicji „stańczycy", czyli krakowska prawica", pisali w „Kilku prawdach z dziejów naszych": „Obłędzie, który mniemasz, że dość jest chcieć wypędzić nieprzyjaciół, dość jest zrobić konspiracyjkę jedną lub drugą, aby być wolnym i niepodległym – wynieś się z ziemi naszej, opuść ją na zawsze, bo sprowadzasz tylko klęski bez granic...".

Kataryniarze

Historyk zapisze, że upodlenie społeczeństwa polskiego w końcu XIX w. sięgało historycznego dna. Historyk przypomina w tym momencie wizytę w Warszawie cara Mikołaja II i milion rubli w złocie wręczony mu na złotej tacy przez Zygmunta Wielopolskiego (syna Aleksandra) ze słowami: „W sławie i potędze monarchii cały naród polski widzi promienistą przyszłość i gotów jest, tak w szczęściu, jak i w doświadczeniach losu, wiernie i niezachwianie służyć tobie, ukochanemu monarsze swemu". Jeśli szukać korzeni polskiej niepodległości w tamtych czasach, to raczej się jej nie znajdzie.

Zniesmaczony tym hołdem Piłsudski pisał na łamach swego „Robotnika": „Wyzbywszy się ostatków godności ludzkiej, w wyobraźni już zmieniają swą pokorę na ruble, ordery i posady". Dzisiaj, po 101 latach od odzyskania niepodległości, zapewne nikogo już nie bulwersują głośne zdarzenia tamtych lat. Aby otrzymać carską zgodę na wystawienie w Warszawie pomnika Adama Mickiewicza, ugodowcy musieli się pogodzić z faktem wystawienia w Wilnie pomnika generał-gubernatora Michaiła Murawiowa – zwanego wieszatielem i obwinianego przez nas o powieszenie 177 powstańców styczniowych, zesłanie na katorżnicze roboty 972, a na Syberię 427 i skazanie na osiedlenie w głębi Rosji około 6 tysięcy Polaków. Nazywano go wieszatielem, gdyż wsławił się organizowaniem egzekucji pokazowych.

Podobnie powszechne oburzenie wywołało na ziemiach polskich, i to we wszystkich trzech zaborach, odsłonięcie w Wilnie 10 września 1904 r. pomnika carycy Katarzyny II, którą Rosja do dzisiaj nazywa Wielką. Rzecz polegała jednak nie na tym, że taki pomnik odsłonięto: że wyryto na nim napis mający uwiecznić przyłączenie do Cesarstwa Rosyjskiego „ziem rosyjskich oderwanych od pnia macierzystego i znajdujących się pod jarzmem polskiem (!)". Rosjanom chodziło w owym „oderwaniu od pnia macierzystego" oczywiście o unię lubelską, ale przede wszystkim o upokorzenie Polaków. I nawet dzisiaj trudno jest uwierzyć, że w owym uroczystym odsłonięciu pomnika uczestniczyło 60 rodów ziemian kresowych. Historia przypisała im na wieki tytuł „kataryniarzy", dzisiaj już niestety całkowicie zapomniany. Ugodowcy, aby zamanifestować swą lojalność wobec władz carskich, potrafili nawet zakupić i wyposażyć ambulans Czerwonego Krzyża, by wysłać go do Mandżurii na front wojny rosyjsko-japońskiej.

Intrygi Dmowskiego

„Tu widzę Pana mówiącego: – A ty psiakrew sam szedłeś z Moskalami, ku oburzeniu mnóstwa Polaków!" – pisał we wrześniu 1917 roku Roman Dmowski do Ignacego Jana Paderewskiego. „Niech Pan sobie przypomni, że moje »moskalofilstwo« zaczęło się od ententy angielsko-rosyjskiej, że ja szedłem konsekwentnie z Anglią i Francją, pomagałem jak mogłem do tego, żeby użyć Moskali przeciwko Niemcom, dopóki i o ile użyć się dadzą. Jeżeli jest nagroda w życiu przyszłym za dobre czyny, to fraternizowanie się z bydłem, do którego nikt większego wstrętu ode mnie nie miał, będzie mi policzone jako największe poświęcenie mego życia". Pisząc te słowa, Dmowski, jak się wydaje, już nie pamiętał swej teorii „nieustającej rewolucji" i swej wizyty u premiera Rosji Siergieja Juliewicza Wittego. Gdy wraz z delegacją Ligi Narodów przybył do Petersburga, dowiedzieli się o ogłoszeniu przez Rosjan w Warszawie stanu wojennego w reakcji na 200-tysięczną manifestację patriotyczną 5 listopada 1905 roku. Przerażony manifestacją Gieorgij Antonowicz Skałon, generał-gubernator warszawski, 10 listopada wprowadził stan wojenny (odwołany dopiero po trzech latach), pozwalający rozstrzeliwać i skazywać Polaków bez sądu. W tej sytuacji delegacja, która udała się do Petersburga, na znak protestu zrezygnowała ze spotkania z premierem Rosji. Na spotkanie poszedł tylko Dmowski, co wywołało w kraju powszechne oburzenie. Przypomniano mu wówczas złą sławę margrabiego Wielopolskiego. Być może warto dzisiaj przypomnieć tę historię polskiej ugody, by łatwiej było w 101 lat po odzyskaniu niepodległości oddzielać rzeczywiste historyczne zasługi twórców odrodzonej Polski od pseudozasług, zwyczajnie zmyślonych.

„Zajęcie ziem polskich przez Niemców zniweczyło nadzieje Dmowskiego na skuteczne wysunięcie kwestii polskiej w Rosji" – napisze w 1981 roku Norman Davies badający w brytyjskich archiwach trudną polską historię.

Z końcem 1915 roku wyruszył Dmowski drogą morską z Piotrogrodu na Zachód. W Londynie, przy każdej nadarzającej się okazji, szkodził reputacji Piłsudskiego, przedstawiając go jako polityka „proniemieckiego" i „antykoalicyjnego". Powiększał przez to panikę, która w Żydach mówiących w jidysz kazała się dopatrywać niemieckich agentów. Dostarczył do Scotland Yardu listę polskich aktywistów i Żydów, na której znalazły się nazwiska m.in. Augusta Zaleskiego i Lewisa Namiera. Jednocześnie roztaczał przed Ministerstwem Spraw Zagranicznych przesadzoną wizję „pół miliona albo nawet miliona polskich żołnierzy", którzy gotowi są oddać życie za sprawę koalicji, jeżeli tylko rządy tych krajów uznają niepodległość Polski w postulowanej przezeń formie. Celem kampanii Dmowskiego na tym etapie było przede wszystkim zdobycie oficjalnego uznania dla jego ruchu jako jedynego i wyłącznego reprezentanta przyszłego polskiego rządu.

Pieśń pełna żalu

6 sierpnia 1914 roku Józef Piłsudski wydał rozkaz swojej Pierwszej Kompanii Kadrowej wyruszyć w pole. „Żołnierze! Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granicę rosyjskiego zaboru jako czołowa kolumna wojska polskiego, idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierzami". Dzisiaj nikt już nie pamięta, że kawalerzyści, licząc, że uda się zdobyć konie na Rosjanach, nieśli na głowach siodła. Piłsudski pozostał w Krakowie, by powiadomić Komisję Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych o powstaniu w Warszawie Rządu Narodowego, któremu on się podporządkował. W tej sytuacji bez większej dyskusji także Komisja podporządkowała się owemu rządowi i uznała się za jego galicyjskie przedstawicielstwo. Piłsudski, znając Polaków i ich oportunizm, wymyślił ten Rząd Narodowy, zakładając, że gdy dojdzie do Warszawy, to i tak zamieni fikcję w jakąś rzeczywistość. Tyle że Pierwsza Kadrowa do Warszawy nie doszła. W Królestwie nikt jej nie witał i nikt jej nie obsypywał kwiatami. Najgorsze było jednak to, że nikt nawet nie próbował się do nich przyłączyć. Piłsudski liczył na dziesiątki, setki tysięcy żołnierzy, na wielkie antyrosyjskie powstanie. Tymczasem wszędzie mijali zamknięte drzwi i zatrzaśnięte okiennice. Polacy nie chcieli walczyć o niepodległość. „Czym my jesteśmy i czym dla nas jest społeczeństwo paskarzy, zbogaconych chamów – zarówno chłopów, jak i arystokratów zbiurokratyzowanych łapaczy posad, zwariowanych politykomanów?" – pytał w swym dzienniku Władysław Broniewski. – „Takie to wszystko nędzne, małe, podłe".

To uczucie goryczy dobrze jest znane w naszej narodowej historii, zapisane w pieśni „My, Pierwsza Brygada" („Legiony"), uważanej przez piłsudczyków za drugi polski hymn. „Nie chcemy już od was uznania/ Ni waszych mów, ni waszych łez. Już skończył się czas kołatania, do waszych serc, j...ł was pies!". Tak właśnie naprawdę, obraźliwie i wulgarnie, kończyła się ta zwrotka słynnej pieśni, zapisując dumne poczucie posłannictwa legionistów walczących o wolność w tragicznym wyobcowaniu od społeczeństwa. Doświadczyli tego wielokrotnie i w sierpniu 1914 i w grudniu 1916 r., gdy legiony wkraczały do Warszawy. Kongresówka zawsze na ich widok odpychająco milczała. Nikt nie pytał głośno: dlaczego milczała? Przyjmowano i przyjmuje się także dzisiaj, że milczała z tchórzostwa lub z haniebnego rusofilstwa. Józef Piłsudski, w swym słynnym rozkazie w rocznicę powstania styczniowego, 21 stycznia 1919 roku napisał: „(powstańcy) przegrali wojnę i po ich klęsce niewola wciskać się poczęła do dusz polskich, czyniąc z Polaków nie niewolników z musu, lecz nieledwie z własnej chęci, szukających poprawy losu przez protekcję u swych panów rozbiorców i w ogóle obcych". I pewnie napisał prawdę, tyle że prawdę tę należy czytać wraz z informacją, że w powstaniu styczniowym poległo ponad 20 tysięcy powstańców, że 38 tysięcy zesłano na Sybir, a ponad 8 tysięcy powstańców zbiegło z kraju, że ponad 120 tysięcy Polaków przemocą wcielono następnie do carskiego wojska, z którego połowa, jak wiadomo, nigdy nie wracała. Wcześniej, przed powstaniem, carski pobór objął 200 tysięcy. Ci wspaniali chłopcy z legionów, którzy szli z Pierwszą Brygadą z Krakowa do Kielc, z Galicji do Priwislanskiego Kraju, takich uczuć ani nie doświadczyli, ani nie rozumieli. Im nikt nigdy nie zabraniał mówić po polsku.

„Tragedia rozpoczęłaby się dopiero, gdyby Rząd Narodowy wypowiadający wojnę Rosji naprawdę w Warszawie istniał – napisał w swej ocenie tych wydarzeń Roman Dmowski – gdyby w odpowiedzi na zjawienie się legionu w granicach Królestwa wybuchło tu powstanie. Gdyby był taki ruch się zjawił i ogarnął kraj – cała nasza polityka znalazłaby rychły koniec. Długo byśmy pewnie nie czekali na pokój między Rosją a Niemcami, pokój, który by uregulował wiele spraw, a przede wszystkim kwestię polską. I to dobrze na długo...". I można by to groźne proroctwo Romana Dmowskiego przyjąć za prawdę, gdyby nie okazało się, że 17 września 1914 roku dwaj polscy posłowie do rosyjskiej Dumy, Wiktor Jaroński i Zygmunt Balicki, obaj zresztą członkowie Komitetu Narodowego Polskiego, złożyli w Dumie projekt sformowania przy armii rosyjskiej Legionu Polskiego.

Legion rusofilów

Projekt ten został odrzucony przez rosyjski sztab generalny, ale odrzucony tylko na miesiąc, ponieważ już 18 października 1914 roku sztab rosyjskiego Frontu Południowo-Zachodniego udzielił ppłk. Witoldowi Gorczyńskiemu zezwolenia na utworzenie polskiego ochotniczego oddziału wojskowego z zadaniami partyzancko-wywiadowczymi. Sprawami związanymi z tworzeniem tego legionu zajmowali się Zygmunt Balicki i Antoni Sadzewicz, redaktor naczelny „Gazety Porannej 2 Grosze". Ów legion, zwany „Puławskim" od jednego z miejsc formowania, jak się okazuje, już 20 maja 1915 roku jako oddział pospolitego ruszenia przeszedł swój chrzest bojowy w bitwie z piechotą niemiecką pod Pakosławiem, a 29 lipca obronił front pod Władysławowem w Radomskiem. Obok ppłk. Witolda Gorczyńskiego, notabene oficera kontrwywiadu rosyjskiego, dowódcami legionu byli ppłk Antoni Reutt, a następnie płk Jan Rządkowski. Podobnie jak Józefowi Piłsudskiemu, także Romanowi Dmowskiemu nie udało się, mimo znacznej akcji propagandowej, osiągnąć planowanych 200–300 tysięcy ochotników. Historykom z kolei nie udało się ustalić prawdziwej liczebności Legionu Puławskiego. Szacunki wahają się między tysiącem a kilkoma tysiącami żołnierzy.

Generalnie sprawa Legionu Puławskiego, nazywanego także w literaturze wspomnieniowej „bandą Gorczyńskiego", wydaje się dzisiaj jeszcze otoczona wstydliwym milczeniem. Być może z powodu jakichś związków rodzinnych Gorczyńskiego z gen. Hallerem, a być może z powodu jego aresztowania w styczniu 1924 roku. Jak bowiem wynika z nielicznych i nader skąpych źródeł, ppłk Gorczyński brał udział w tworzeniu w 1923 roku tajnej prawicowej organizacji spiskowej typu faszystowskiego – Pogotowia Patriotów Polskich. Organizacja ta przygotowywała plan opanowania Warszawy drogą zbrojnego zamachu. Gorczyński aresztowany został w nocy z 11 na 12 stycznia 1924 roku. Nic albo zgoła bardzo niewiele wiadomo o tym historykom. Zygmunt Zaręba w „Księdze Jubileuszowej PPS 1892–1932" zapisał, że: „najwybitniejszym czynem rządu generała Sikorskiego w 1923 roku było rozpoczęcie śledztwa w sprawie tajnych organizacji faszystowskich, co pozwoliło zdemaskować różne bojówki endeckie, jak Pogotowie Patriotów Polskich P.P.P. – przygotowujące faszystowskie zamachy. Przyczyniło się to w niemałej mierze do zdyskredytowania i rozbicia faszystowskich spisków". Czy jednak informacja ta w jakikolwiek sposób dotyczy historii byłego dowódcy Legionu Puławskiego, nie udało mi się ustalić.

13. punkt Wilsona

Jakkolwiek by zresztą patrzeć, to nie czyn zbrojny Polaków przyniósł nam niepodległość. To nie legiony ani błękitna armia Hallera. O naszej niepodległości nie zadecydowały także w trakcie konferencji wersalskiej wszelkie prace i starania dyplomatyczne Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu. Jak zresztą miałyby zjednać i przekonać do Polski demokratyczny i cywilizowany Zachód, jeśli Roman Dmowski stojący na czele Komitetu Narodowego Polskiego pisał w 1919 roku do Stanisława Grabskiego: „Dziś nie ma już wątpliwości, że międzynarodowy kahał zapanował na konferencji. Ze składu delegacji angielskiej, amerykańskiej, a nawet francuskiej i włoskiej usuwa się ludzi niemiłych Żydom, a nam przyjaznych". Przecież gdyby to było prawdą, pierwszym usuniętym, który „niemiły był Żydom", byłby sam Roman Dmowski.

22 stycznia 1917 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Woodrow Wilson w swym orędziu wygłoszonym w Waszyngtonie stwierdzał, że „Rządy wywodzą swą legalną władzę ze zgody na nią rządzonych i że nigdzie nie istnieje prawo pozwalające na to, aby narody – niczym czyjaś własność – przechodziły spod jednej władzy pod inną". Dalej powiedział, że „mężowie stanu są wszędzie zgodni co do tego, że winna istnieć zjednoczona, niepodległa i samorządna Polska". Rok później, 8 stycznia 1918 roku, sprawa Polski znalazła swoje miejsce w 13. punkcie słynnego orędzia prezydenta Wilsona dotyczącego warunków pokoju.

„Należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną i gospodarczą oraz integralność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym". Za takim programem prezydenta stał doradca prezydenta do spraw międzynarodowych płk Edward Mandell House, blisko zaprzyjaźniony z Ignacym Janem Paderewskim, oraz sekretarz stanu USA Robert Lansing. I jak należy sądzić, to właśnie te starania Ignacego Jana Paderewskiego i ta protekcja dla Polski prezydenta USA zadecydowały w ostatecznym rachunku o polskiej i nie tylko polskiej niepodległości po tzw. Wielkiej Wojnie. Jeszcze we wrześniu 1917 r. Paderewski wystosował do prezydenta Wilsona pismo w sprawie uznania Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu, po którym to piśmie KNP został natychmiast uznany, a rok później Ignacy Jan Paderewski zaprosił przebywającego właśnie w Stanach Zjednoczonych Romana Dmowskiego do Białego Domu na spotkanie z prezydentem Thomasem Woodrowem Wilsonem, by przedstawić mu postulaty w sprawie przyszłych polskich granic. W wielkiej historii, jak wiadomo, jest nadal tak, że najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy. Tym samym niepodległość Polsce przyniósł niewątpliwie prezydent Wilson, któremu nikt w ówczesnym świecie nie odważyłby się przeciwstawić.

Ignacy Jan Paderewski nigdy temu nawet nie próbował zaprzeczać. W 1932 roku prywatnie ufundował w parku Skaryszewskim w Warszawie pomnik pułkownika House'a, człowieka, który pomógł Polsce zdobyć niepodległość.

W listopadzie 1918 roku przybył do Warszawy z więzienia w Magdeburgu Józef Piłsudski, człowiek, który był – jak pisał prof. Jerzy Łojek – jedną z największych indywidualności w całej historii Polski. Gdyby dzisiaj, po 101 latach od odzyskania niepodległości, zapytać o prawdziwe ówcześnie zasługi Piłsudskiego, to wystarczy przywołać polskiej pamięci jego słowa: „Gdyby nie ja, rzecz wątpliwa, czy powstałaby Polska. A gdyby powstała, czy utrzymałaby się przy życiu. Ja wiem, com dla Polski uczynił".

Polacy, którzy tradycyjnie nie znają własnej historii, a jeśli już, to i tak niewiele z niej rozumieją, nie pamiętają lub może nie chcą pamiętać, że marszałek Piłsudski nie święcił żadnej rocznicy odzyskania niepodległości. Pytany, odpowiadał, że Polska jest jeszcze tylko snem.

Partnerem wydania specjalnego „Rzecz o Niepodległości” jest Tauron.

Nie wiedzieli, jak to rozumieć i jak to w ogóle nazwać. Ni z tego, ni z owego, gdy obudzili się pewnego pochmurnego, deszczowego, październikowego czy listopadowego poranka w polskich wsiach i miasteczkach, nagle okazało się, że nie było już obcych żandarmów, policmajstrów i stójkowych. Nagle gdzieś odmaszerowały okupacyjne oddziały wojska, pułki i całe garnizony zaborców. Znikła cała obca administracja. Wszystko wskazywało na to, że jakimś cudem Polska po 123 latach niewoli znowu była wolna. Po prostu, mówili ludzie, Polska wybuchła.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie