Przed ambasadą japońską w Seulu od lat odbywają się demonstracje, teraz są wyjątkowo liczne, w czasie jednej z nich sędziwy Koreańczyk podpalił się i potem zmarł. Mnożą się akcje nawołujące do bojkotu japońskich towarów. Na ulicach i stacjach benzynowych młodzi mężczyźni rozbijają pałkami szyby i niszczą karoserie samochodów japońskich marek, inni obrzucają auta śmierdzącym kimchi, najsławniejszą daniem kuchni koreańskich – poddaną fermentacji kapustą z ostrą papryką (media azjatyckie piszą o „terrorystach kimchi”).
Nie odwiedzamy Japonii
Administrator liczącej ponad milion obserwujących internetowej grupy miłośników podróży do Japonii zawiesił jej działalność, już nie namawia do wyjazdów, a obywatele Korei Południowej to prawie jedna czwarta turystów odwiedzających cesarstwo. Pojawił się nawet pomysł, by na artykułach z Japonii nalepiać etykietki „wyprodukowane przez zbrodniarzy”.
To najlepiej ilustruje powód antyjapońskich nastrojów w Korei Południowej – chodzi o nierozliczone zdaniem Koreańczyków zbrodnie z czasów japońskiej okupacji, która trwała do 1945 roku, zwłaszcza zmuszania kobiet do usług seksualnych dla żołnierzy cesarstwa i wykorzystywanie koreańskich robotników przymusowych przez koncerny japońskie i współpracujące z nimi koreańskie.
Narastający konflikt budzi obawy z dala od Azji Wschodniej. Po pierwsze dlatego, że może mieć wpływ na światowy rynek smartfonów. Po drugie dlatego, że oba kraje, co nietypowe w regionie - demokratyczne, są częścią szeroko pojętego Zachodu, to ważni sojusznicy Stanów Zjednoczonych, a także Unii Europejskiej.
W tym tygodniu odwiedził Tokio i Seul doradca ds. bezpieczeństwa Donalda Trumpa John Bolton. Rozmawiał na ten temat, ale – jak z żalem zauważyła prasa południowokoreańska – nie wystąpił w roli mediatora. Bezpośrednie mediacje między Seulem i Tokio nie przyniosły rezultatów.