Społeczeństwo w okowach strachu czyli czy należy palić czarownice?

Kryzys racjonalności to zjawisko polityczne. Pseudonauka rozkwita tam, gdzie z jakichś względów, głównie ekonomicznych, zaczyna się sprzeciw wobec „systemu". O ile więc w latach 60. pseudonaukowe były głównie ruchy lewicowe, o tyle dziś popularność takich treści widać na szeroko pojętej prawicy.

Aktualizacja: 29.06.2019 07:01 Publikacja: 28.06.2019 17:00

Pseudonauka może stanowić zagrożenie. Jak choćby w przypadku unikania szczepień, które nie tylko zag

Pseudonauka może stanowić zagrożenie. Jak choćby w przypadku unikania szczepień, które nie tylko zagraża bezbronnym dzieciom, ale także wywołuje mutowanie wirusów, powodując odrodzenie dawno zapomnianych chorób i zmniejszając odporność populacji. Na zdjęciu miedzynarodowy protest przeciwko przymusowi szczepień – Warszawa, czerwiec 2019 r.

Foto: Agencja Gazeta

Mity związane z polowaniem na czarownice trzymają się dzisiaj mocno, stanowiąc często argument w dyskusji nad opresyjną rolą religii w społeczeństwie i nad tym, do jakich absurdów ona prowadzi. Lubią się do nich odwoływać feministki, które upatrują w czarownictwie kobiecego buntu przeciwko zdominowanej przez mężczyzn oficjalnej religii katolickiej. Liberałowie z kolei widzą w płonących stosach zbrodnię religii wobec nieskrępowanej wolności słowa, a także synonim ciemnoty i zabobonu. Jak bowiem można sądzić kogoś za to, że uprawia magię?

Często podnoszony fakt, że więcej czarownic spłonęło z rąk protestantów niż katolików, jest kwestią drugorzędną: wciąż w krajach katolickich stosy były używane przeciwko czarownicom i liczby nie dowodzą tutaj niczego. Nieprawdą w tym micie jest co innego – że wyroki na czarownice wydawane były przez sądy kościelne. Kościół katolicki miał poważniejsze problemy na głowie niż niewiasty parające się czarami. Już w X wieku powstała instrukcja dla biskupów, „Canon episcopi", która dość długo była oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Kobiety frankońskie, stwierdzali autorzy instrukcji, zeznają o różnych rzeczach, które podobno czynią, pozostając w kontakcie z ukrytymi siłami i wyrządzając szkodę ludziom. Tak naprawdę jednak niepodobna przyjąć, że istotnie latają one nocami w towarzystwie bogini Diany lub rzucają czary – to Szatan sprowadza na nie złudzenie sprawczości. Innymi słowy, czary dzieją się tylko w ich głowach. Wyrokami na czarownice zajmowały się sądy świeckie, ponieważ czarownice stanowiły zagrożenie bezpieczeństwa publicznego.

Istnienie magii było nie do pogodzenia z religią chrześcijańską, ale uznanie jej iluzoryczności nie było wcale takie oczywiste dla ludzi, którzy doświadczali jej każdego dnia – a przynajmniej tak im się wydawało. W różnych kryzysowych momentach strach przeważał, dlatego zamiast uznać czarownice za nieszkodliwe ekscentryczki, często uznawano je po prostu za niebezpieczne. Jeżeli panował nieurodzaj, susza albo krowy zapadały na nieznaną chorobę, a zupełnie niedawno pojawiły się doniesienia o sprowadzeniu się w pobliską okolicę czarownicy, to trudno było nie połączyć tych faktów ze sobą.

Oskarżyciele w procesach o czary nie wymyślili sobie czarownic. Czarownice faktycznie wierzyły w to, że są czarownicami i że potrafią pociągać za niewidzialne struny rzeczywistości, wywołując efekty korzystne dla siebie albo przynajmniej niekorzystne dla innych. Rzucanie uroków – co wiemy zarówno z dokumentów procesowych, jak i ze świadectw etnograficznych, które zachowują przynajmniej część tego, czym była magia dawniej – nie należało do rzadkości. Dziewczyna mogła przyjść do czarownicy, aby chłopak się w niej zakochał; mogła też jednak przyjść po to, aby żona wybranka jej serca zapadła na śmiertelną chorobę lub poroniła.

Takie historie krążyły z ust do ust, stanowiąc niejednokrotnie dobrą reklamę i źródło zarobku. Ale mogły też obrócić się przeciwko czarownicom; jeżeli mogły na zamówienie spowodować chorobę lub śmierć rywala do serca kobiety, to dlaczego nie miałyby użyć tych umiejętności przeciwko całemu miastu lub wsi? W momentach kryzysu i zagrożenia przypominano sobie o Piśmie Świętym i tam szukano uzasadnienia dla wymiaru kary najwyższej.

Magia i polityka

Tak zwana medycyna alternatywna, czy ogólnie: pseudonauka, w całym bogactwie form, jakie przyjmuje, pełni dzisiaj tę samą rolę, jaką na przestrzeni wieków pełniło czarostwo. Stanowi margines dyskursu publicznego, a jeżeli tylko pojawi się sugestia, że stwarza publiczne zagrożenie, to staje się obiektem nieskrępowanych seansów nienawiści. I tak, o ile badanie nastrojów społecznych przez pryzmat tego, co pisze się w mediach społecznościowych, jest w wielu przypadkach obarczone fundamentalnym błędem doboru próby, o tyle w kwestii szczepionek czy działalności medycyny alternatywnej jest stuprocentowo wręcz miarodajne. Po pierwsze dlatego, że pseudonauka nie zyskałaby rzeszy zwolenników bez internetu, po drugie zaś – ponieważ aktywność jej przeciwników również kanalizuje się przede wszystkim w internetowych dyskusjach, a nie poza siecią.

Powiedzmy sobie to otwarcie: pseudonauka może stanowić zagrożenie. Na różnych poziomach: może to być kwestia jedynie finansowej ruiny, w którą wpędzają naiwnych ludzi producenci i promotorzy suplementów diety; może zagrozić życiu kogoś, kto przekonany przez szarlatana lub bliską osobę zrezygnuje ze sprawdzonej metody leczenia na rzecz niesprawdzonych środków „naturalnych" i „tradycyjnych"; wreszcie – co wywołuje wciąż najbardziej intensywne ataki agresji – unikanie szczepień, które nie tylko zagraża bezbronnym dzieciom, ale także wywołuje mutowanie wirusów, powodując odrodzenie dawno zapomnianych chorób i zmniejszając odporność populacji.

Motywy, które stoją za nienawiścią do przedstawicieli pseudonauki (zwłaszcza tzw. antyszczepionkowców), są więc takie same jak motywy chłopów wydających w ręce sądów lub linczujących lokalne czarownice: strach oraz poszukiwanie kozła ofiarnego. Niestety objawy tej nienawiści zaczynają być również podobne.

Kwestia kryzysu racjonalności dyskutowana jest w publicystyce filozoficznej od bardzo dawna. Właściwie kryzys, którego doświadczamy obecnie, zaczął się w latach 60. XX wieku na amerykańskich i zachodnioeuropejskich uniwersytetach, gdzie młodzi ludzie zaczytywali się w dziełach Karola Marksa. A pod wpływem lektury Marksa i marksistów już nie tylko teoria prawa, filozofia i ekonomia, ale również psychiatria, medycyna czy logika były nazywane narzędziami ideologicznej opresji związanymi z mechanizmem władzy – czy to władzy mężczyzn nad kobietami, czy heteroseksualistów nad homoseksualistami, czy w końcu białego człowieka nad całą resztą świata.

Postmodernizm, czerpiąc pełnymi garściami z Marksa i marksistów, kwestionował oświeceniowy racjonalizm, oskarżając go o doprowadzenie do ludobójstwa w połowie XX wieku. Prace austriackiego filozofa Paula Feyerabenda „Przeciwko metodzie" czy „Nauka w wolnym społeczeństwie", wydane w latach 70., stały się nowym manifestem walki z logocentryzmem – stawianiem rozumu w centrum – jako podstawą wszelkiego zła i źródłem politycznych opresji.

Tak też należy rozumieć kryzys racjonalności: jako zjawisko par excellence polityczne. Pseudonauka rozkwita tam, gdzie z jakichś względów, głównie ekonomicznych, zaczyna się kontestacja politycznego status quo. O ile w latach 60. widać ją było głównie w ruchach lewicowych, o tyle dziś zauważyć można jej popularność również na szeroko pojętej prawicy, która zdobywa głosy narracją sprzeciwu wobec „systemu". Zwolennicy teorii alternatywnych nie są bowiem przeciwni nauce jako takiej, ale uważają, że jej oficjalna, akademicka wersja jest skorumpowana przez wielkie korporacje – firmy farmaceutyczne i produkujące żywność, które przekupują naukowców, aby wydawali opinie zgodne z ich interesem – czy też przez „neoliberalną" politykę. A właściwie obie rzeczy naraz.

W dyskusjach dotyczących szczepień czy żywności modyfikowanej genetycznie na autorytet naukowców powołują się obie strony sporu, a nie tylko jedna z nich. I obie strony przypisują sobie kompetencje niezbędne do oceny tego, która z wersji nauki jest tą właściwą.

Plaga entuzjastów nauki

To właśnie główny problem debaty na temat pseudonauki. Nie chodzi o to, że pseudonauka jest „poglądem" równoważnym nauce, ale że po obu stronach głos zabierają osoby, które mają dokładnie takie samo pojęcie na dyskutowany temat jak strona przeciwna. Czyli raczej mizerne.

Plaga „entuzjastów nauki" jest bowiem równie destrukcyjna dla poziomu debaty jak coraz większa popularność szarlatanów tzw. altmedu. Otóż popularna nauka – czyli te informacje, które znaleźć można w programach telewizyjnych, czasopismach, a nawet popularnych książkach – daje fałszywe przekonanie na temat tego, czym cały proces naukowy faktycznie jest.

Nawet nie chodzi o to, że językiem naturalnym fizyki jest matematyka, więc opisywanie równań innym językiem zawsze rodzi ryzyko uproszczeń, a nawet przeinaczeń. Problem w tym, że pisanie książek czy artykułów naukowych nie jest „uprawianiem nauki", ale co najwyżej działalnością sprawozdawczą – autor tej czy innej pozycji po prostu relacjonuje, co dzieje się w nauce. Publikacje takie nie przechodzą sita recenzentów i nie mają wymaganej dla naukowych publikacji ścisłości terminologicznej i logicznej. Dlatego właśnie autorzy takich opracowań pozwalają sobie niejednokrotnie na przekazywanie swoich poglądów – głównie metafizycznych, znajdujących się poza granicami metody naukowej – jako faktów ustalonych przez naukę. I tym samym wprowadzają czytelników w błąd.

Przytłaczająca większość osób, które deklarują „przywiązanie do nauki", nie ma nawet fizycznej możliwości opierania się na dowodach naukowych. Nie tylko nie sięgają po recenzowane periodyki, ale nawet gdyby to robiły – to nie mają narzędzi do tego, żeby ocenić, czy opublikowane badania są coś warte. Są skazane na opieranie się na autorytetach – ekspertach, którzy w komentarzach również często wychodzą daleko poza swoją dziedzinę badań.

Narracja naukowa jest więc takim samym przedmiotem konsumpcji jak każda inna treść w mediach. Fraza „naukowcy ustalili" to jeden z najbardziej przyciągających uwagę nagłówków. Artykuły rozpoczynające się od tych słów są chętnie klikane i udostępniane w mediach społecznościowych. Sensacyjność tak relacjonowanych odkryć jest bardzo często proporcjonalna do szybkości, z jaką się dezaktualizują.

To, co „naukowcy ustalili", jest bowiem najczęściej wynikiem pewnego eksperymentu laboratoryjnego lub symulacji na podstawie zbudowanego modelu. To w dalszym ciągu część procesu docierania do prawdy, a nie ostateczne rozwiązanie. Jest to również jeden z powodów, dlaczego zbawienne skutki spożywania czekolady, kawy, wina czy oleju kokosowego ogłaszane są równie często, co niebezpieczeństwa z nich płynące. Winę za to ponoszą nie tyle sami naukowcy, ile pośrednicy – dziennikarze i eksperci – którzy w pogoni za sensacją sprzedają zbyt szybko kategoryczne sądy na podstawie strzępków informacji.

W poszukiwaniu sensu

Kategoryczne sądy, nawet gdy oficjalnie „oparte na nauce", w większości przypadków są zwyczajnie błędne. Natomiast te, które błędne nie są, nie są prawie nigdy kategoryczne. Problem w tym, że my, jako ludzie, potrzebujemy sądów kategorycznych. Sądy kategoryczne porządkują rzeczywistość i pozwalają się czuć bezpiecznie.

Jak nie zachorować na raka? Naukowcy podają pięć prostych sposobów. Jak wychować dziecko na geniusza? Naukowcy znają odpowiedź – musisz zrobić jedną prostą rzecz. Czy wybuchnie wojna? Eksperci uspokajają – najprędzej w 2025 roku. Kiedy wyginie ludzkość? Naukowcy ogłaszają – w 2060 roku, chyba że wprowadzimy zmiany jak najszybciej.

Nawet jeżeli prognozy nie są pozytywne, konsumpcja takich treści pozwala nam na odegnanie strachu przed nieznanym. Tworzą one pewną narrację sensotwórczą, pewien uporządkowany obraz świata, w którym nauka dostarcza recepty na wszystko. A kiedy tak się dzieje, to jej odbiór i społeczna funkcja przestaje się różnić od religii.

Wojna „entuzjastów nauki" z pseudonauką staje się więc wojną religijną, starciem absolutnego dobra z absolutnym złem. I to absolutne zło należy ze świata wyeliminować. A przede wszystkim unikać wszystkiego, co ma choćby jego pozór.

Takich naznaczonych manichejskim obrazem świata dyskusji są w internecie setki. Świeżo upieczony rodzic, który stara się znaleźć odpowiedź na to, co dokładnie podawane jest lub będzie po porodzie jego dziecku, jeżeli tylko lekkomyślnie zdecyduje się zasięgnąć opinii internautów na temat swych wątpliwości dotyczących przymusowych szczepień, otwiera istną puszkę Pandory. Załóżmy, że uprzednio dokonał wstępnego researchu na temat szczepień noworodków, znajdując informację o różnicach pomiędzy Polską a Niemcami. Załóżmy, że pyta na grupie entuzjastów nauki, czy szczepienia te są naprawdę konieczne. W ogromnej większości przypadków, jeżeli tylko nie jest w swoich wątpliwościach wystarczająco potulny, już na wstępie zostanie zakwalifikowany jako „ziębita", „antyszczepionkowiec", a następnie zapewne przeczyta o tym, jak rychła śmierć czeka jego nowo narodzone dziecko.

Ten ostatni element jest najbardziej okrutny. Tydzień temu popularny fanpage entuzjastów nauki „To tylko teoria" opublikował następujący „dowcip": Osoba, której zmarł mąż lub żona, to wdowiec bądź wdowa; osoba, której zmarli rodzice, jest sierotą; a jak nazwać osobę, której zmarło dziecko? Antyszczepionkowiec. Popularny w tych kręgach jest też inny: Żarty z antyszczepionkowców są jak dzieci antyszczepionkowców – nigdy się nie zestarzeją.

Zabawne? Cóż, internet jest pełen znacznie bardziej „krawędziowych" dowcipów. Jednak uodpornienie na ten rodzaj humoru nie dotyczy wszystkich. Jeżeli młody rodzic spotyka się z taką retoryką już na wstępie, to mimowolnie dryfuje w stronę osób, które podzielają jego obawy, zamiast z nich kpić i nimi gardzić.

Od popnauki do idiokracji

Nauka nie potrzebuje wyznawców. Co więcej, wyznawcy nauki mogą się przyczynić jedynie do jej kryzysu. Na przykład kwestionowanie dobrych intencji przemysłu farmaceutycznego nie jest działaniem, które podważa majestat nauki. Gorzej na odwrót. Dystopijna wizja z popularnej komedii „Idiokracja" w reżyserii Mike'a Judge'a (2006) jest wizją społeczeństwa, w którym ludzie bezmyślnie powtarzają mądrze brzmiące, zasłyszane od kogoś innego bzdury. To nie jest świat, w którym istnieją zwolennicy altmedu i pseudonauki – to raczej świat, w którym podważanie jedynej słusznej wersji prawdy jest zagrożone społecznym ostracyzmem.

Nauka, wbrew temu, co twierdzą jej wyznawcy, nie ma wszystkich odpowiedzi, a te, które daje, są probabilistyczne (probabilistyka to dział matematyki zajmujący się badaniem prawidłowości występujących w zdarzeniach losowych – red.), a nie przyczynowo-skutkowe. Chociaż treści propagowane przez zwolenników pseudonauki są pełne bzdur i myślenia magicznego, to właściwym podejściem nie jest gremialne palenie ich na stosach Jedynej Prawdy. Za tymi treściami stoją również żywi ludzie, z ich obawami, lękami i potrzebami, które z jakichś przyczyn nie zostały zaspokojone po „jasnej stronie mocy". Im szybciej to zrozumiemy, tym sprawniej będziemy w stanie wyeliminować niebezpieczeństwo stojące za pseudonauką.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mity związane z polowaniem na czarownice trzymają się dzisiaj mocno, stanowiąc często argument w dyskusji nad opresyjną rolą religii w społeczeństwie i nad tym, do jakich absurdów ona prowadzi. Lubią się do nich odwoływać feministki, które upatrują w czarownictwie kobiecego buntu przeciwko zdominowanej przez mężczyzn oficjalnej religii katolickiej. Liberałowie z kolei widzą w płonących stosach zbrodnię religii wobec nieskrępowanej wolności słowa, a także synonim ciemnoty i zabobonu. Jak bowiem można sądzić kogoś za to, że uprawia magię?

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami