W tej grze w istocie wynik oscyluje blisko remisu.
Wyniki II tury wyborów samorządowych można znaleźć tutaj
PiS i koalicjanci zdecydowanie zwyciężyli w sejmikach i w ten sposób poszerzyli sferę swoich wpływów w samorządach. W miastach jednak doznali sromotnej klęski. Mimo obiecujących, świeżych twarzy i pełnego wsparcia ze strony centrali, nie tylko nie wygrali indywidualnych pojedynków w największych metropoliach, ale na dodatek stracili wiele miast, gdzie dotąd były w ich zasięgu.
Można na ten fenomen spojrzeć przez pryzmat udanej taktyki wyborczej Grzegorza Schetyny, który forsował model plebiscytarny tych wyborów. Można szukać dowodów na kolejne polskie linie podziałów. Można też zastanawiać się nad pragmatyką sprawowania władzy w samorządach przy klinczujących się politycznie organach kolegialnych i opozycyjnych wobec nich prezydentach, czy burmistrzach. Zwłaszcza ta ostatnia wątpliwość mnie nie przekonuje. Posługując się tą logiką można by i w skali kraju domagać się kumulacji całej w władzy w rękach jednej partii. Wtedy naprawdę łatwo by się rządziło, ale czyż tak już nie było? Czyż historia nie rozprawiła się z tym modelem ponad ćwierć wieku temu?
Właśnie tak. Po komunizmie przyjęliśmy model ustrojowy, który zakłada rozproszenie i wzajemną niezależność władz. Przy całej niedoskonałości konstytucji z 1997 roku trzeba przyznać, że jej sensem jest trójpodział władzy i kohabitacja równoważących się ośrodków: parlamentarnego, prezydenckiego i rządowego, a szerzej władzy centralnej i samorządu, sądów i administracji. Dlatego kumulacja całej władzy w jednych rękach jest po prostu przeciw DNA polskiej demokracji.