Brytyjczycy mają zasadniczo do wyboru dwie opcje. Pierwsza to twardy rozwód z Unią, który wymusi przywrócenie kontroli na granicy między Irlandią Północną i Republiką Irlandii, a to podważy proces pokojowy, zwiększy poparcie w Belfaście dla zjednoczenia Zielonej Wyspy i da przykład szkockim nacjonalistom. Druga to bezterminowe utrzymanie całego królestwa w unii celnej ze zjednoczoną Europą, aby zachować otwartą granicę w Irlandii. Taki układ pozbawi jednak Londyn możliwości prowadzenia niezależnej polityki handlowej i zmusi do stosowania unijnych norm towarowych bez wpływu na ich kształt.

Żadne z tych rozwiązań nie ma poparcia większości w brytyjskim parlamencie, a być może i w gabinecie Theresy May. Trudno się więc dziwić, że premier nie zgodziła się na którąkolwiek z proponowanych opcji i doprowadziła do najpoważniejszego chyba kryzysu w rokowaniach z Brukselą zaledwie pięć miesięcy przed spodziewanym wyjściem kraju z Unii. Ryzyko wyjścia Brytyjczyków z Unii 29 marca przyszłego roku bez żadnego porozumienia jest bardzo poważne, a to przyniosłoby katastrofalne skutki zarówno dla nich samych, jak i dla Wspólnoty.

Rodzi się jednak podstawowe pytanie: dlaczego – nawołując wiosną 2016 r. do głosowania za brexitem – Johnson nie ostrzegał swoich rodaków, że w razie zwycięstwa zwolenników wyjścia z Unii w referendum staną przed takim dylematem. Od tego czasu były burmistrz Londynu nie przedstawił bowiem koncepcji, która pozwoliłaby Wielkiej Brytanii bezboleśnie opuścić Wspólnotę. Pomysł strefy wolnego handlu podobnej do tej, jaka istnieje między Unią i Kanadą, nie rozwiązuje problemu jedności całego kraju i utrzymania pokoju w Irlandii Północnej.

Johnson stara się przejąć miejsce May. Ale tak naprawdę powinien przyznać, że to on jest w ogromnym stopniu odpowiedzialny za obecne kłopoty premier.