– Co się stanie, jeżeli Merkel odejdzie? – pyta całkiem poważnie na tytułowej stronie tygodnik „Der Spiegel". Obszerny artykuł jest w większości analizą rozlicznych scenariuszy dalszego rozwoju sytuacji po rebelii frakcji CDU/CSU w Bundestagu, która nieoczekiwanie wybrała w ubiegłym tygodniu nowego przewodniczącego. Wyraźną większością głosów odwołano Volkera Kaudera, który kierował nią od początku rządów Merkel. Zastąpił go niezbyt znany deputowany CDU Ralph Brinkhaus.
– Było to wotum nieufności wobec Merkel – mówi cytowany przez niemieckie media znany politolog Oskar Niedermeyer. Jego zdaniem posłowie nie chcieli odgrywać dłużej roli bezkrytycznej maszynki do głosowania i dali temu wyraz. – Błędem Merkel było, że nie rozpoznała nastrojów w swoim obozie lub też je zignorowała – komentował tygodnik „Focus".
Można odnieść wrażenie, że nic takiego się nie stało, skoro nowy szef frakcji zapewnił natychmiast o swej lojalności wobec przewodniczącej partii. Rzecz jednak w tym, że taki bunt wydarzył się po raz pierwszy. W dodatku cała sprawa rozegrała się tuż po dwu ostrych kryzysach wewnątrz koalicji rządowej, które omal nie doprowadziły do upadku gabinetu Merkel.
W takiej sytuacji buntu we frakcji CDU/CSU nie sposób bagatelizować. Pojawiły się natychmiast komentarze, że pani kanclerz nie ma innego wyjścia, jak przedstawić w Bundestagu wniosek o wotum zaufania. Gdyby go nie uzyskała, Bundestag musiałby wybrać nowego kanclerza, unikając nowych wyborów.
Merkel rozbroiła jednak sytuację, tłumacząc, że tak to w demokracji bywa i z porażkami trzeba się liczyć. Pojawiły się też głosy, że paradoksalne bunt frakcji może być dla Merkel zbawienny.