Rzeczywiście prezydent w pewnym momencie uznał, że nie przystoi mu rola politycznego harcownika. Gdy 2,5 roku temu w Otwocku zapewniał, że w oczach opozycji widzi błaganie: „Ojczyznę dojną racz nam wrócić panie", a o swym obozie mówił jako o „ludziach pierwszej kategorii", zorientował się, że to nie są słowa, które powinny paść ze strony głowy państwa.
Prezydent jednak mocno przeżył to, jak „prawy sektor" skrytykował go po wetach do ustaw sądowych oraz wecie do ustawy degradującej komunistycznych generałów. A gdy doprowadził do dymisji Antoniego Macierewicza, wyznawcy byłego szefa MON miotali na prezydenta gromy. Psychika Andrzeja Dudy nie była na to przygotowana. W dodatku doszło do rekonstrukcji rządu.
Mógł odgrywać dobrego policjanta, gdy w rządzie było sporo radykałów. W chwili gdy nowy premier Mateusz Morawiecki rozpoczął swoją ofensywę uśmiechów, a teraz podczas kampanii wyborczej poluje na centrowych wyborców, dla „umiarkowanego" prezydenta nie zostało już miejsca.
Duda zaczął zachowywać się tak, jakby chciał odzyskać zaufanie głównie u „prawego sektora", u sympatyków Macierewicza. Jakby robił wszystko, by przekonać PiS, by to na niego wskazał w wyborach prezydenckich za półtora roku.
Trudno inaczej wyjaśnić ostatni ciąg zaskakujących wypowiedzi prezydenta, który w kościele św. Brygidy ubolewał, że w 1989 r. doszło do bezkrwawego upadku komunizmu, podczas wizyty w gdyńskim liceum zaatakował Sąd Najwyższy, a w Leżajsku apelował do Europy, by się od nas odczepiła.